[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wystarałem się o nową kennkartę i teraz jestem Zdzisław Pazdur.Ładne nazwisko, co? - zażartował.- Nie szukali cię?- Jakże by mnie nie szukali.Ale wśród swo­ich człowiek nie zginie.Robotę zawsze znajdę, bo mam smykałkę.Jakoś się żyje.Bukowy otworzył oczy, przetarł dłonią rozgrzane czoło.- Morowy z ciebie kolega - powiedział jakby do siebie.Naraz złapał Opielę za rękaw.- Ty, Ta­dek, chodźmy, bo czuję, że zamarzam.Opiela nasunął na uszy wełnianą czapkę.Ru­szył pierwszy.Pod jego stopami zachrzęścił śnieg.Szli przez Białkę, Bukowinę, Olczański Wierch.Droga była ciężka, nie przetarta.Szukali więc ścieżek, łączących rozrzucone po groniach i wier­chach osady.Księżyc skrył się za nadchodzące na niebo chmury.Świat stał się nagle mroczny i płaski, a droga coraz dłuższa.Bukowy tracił si­ły.Zdawało mu się, że śni, a we śnie przeżywa męczarnie marszu bez celu i bez końca.Czasem tracił świadomość, dokąd idzie.Najchętniej legł­by w mroźnym śniegu i został, jak wyczerpane do kresu sił zwierzę.Ale wtedy wracała świado­mość.Machinalnie szukał palcami zaszytego w szwie wiatrówki małego zwitka papieru.To ten strzępek zapisany drobnymi jak mak literami, ten arkusik, który od Budapesztu, zaszyty w pas­ku Lasaka, przewędrował przez dwie granice, był powodem tego upiornego marszu."Może w tej chwili nie ma już żadnego znaczenia, żadnej war­tości? Może jest po prostu arkusikiem papieru?" - nasuwała się czasem myśl.Wnet jednak zjawia­ła się inna: "A może właśnie od niego zależy teraz czyjeś życie lub los wielu osób?" Szedł więc z nadludzkim uporem i szedłby zapewne jeszcze dalej, gdyby zaszła potrzeba.Nad ranem minęli Olczę.- No toś, bracie, prawie w domu - powie­dział Opiela, kiedy zatrzymali się na chwilę.Bukowy podał mu rękę.- Dziękuję ci, Tadek.Bez ciebie trudno by mi było.- Głupstwo - uśmiechnął się łagodnie i przyj­rzał mu się uważniej.W mroku widział jego za­padłą twarz i oczy płonące gorączkowym blas­kiem.- Aleś ty, Jędrek, zbiedzony - dodał z nu­tą współczucia.- Musisz się wykurować.- To przejdzie.A ty.gdzie teraz idziesz?- Na dworzec.Zaraz odjeżdża pociąg do No­wego Targu.- No to.jeszcze raz dzięki.- Nie ma za co.Cieszę się, że cię spotkałem.I wiesz co?.- urwał, jak gdyby stracił wątek.- Co?.- zapytał Bukowy słabnącym głosem.- Tak sobie pomyślałem, że gdybyśmy byli ra­zem, rozumiesz, w jakiejś dobrej pace.to mo­glibyśmy dużo zrobić.No, ale ty wracasz pewno na Węgry.- Wracam.- No właśnie.Tak sobie tylko pomyślałem.- Mocniej uścisnął dłoń Bukowego.- Trzymaj się, Jędrek.- Cześć.Opiela odwrócił się, ruszył spokojnym, lekko rozkołysanym krokiem, tak jak chodzą ludzie z gór.Bukowy stał jeszcze chwilę wpatrzony w jego rozpływającą się w mroku sylwetkę.W rozpalonej gorączką głowie snuły się niejasne myśli.Oto znowu odchodzi człowiek, iż którym w niezwykłych okolicznościach krzyżowały się zawiłe szlaki jego życia.Czy dojedzie do Nowego Targu? Może spotkali się ostatni raz.Wtem poczuł, że bierze go ziąb.Dygotał cały i szczękał zębami, a na czoło wystąpił mu zimny pot.Chwila bezruchu obezwładniła go.Nie miał sił ruszyć się z miejsca.Oparł się o drzewo, go­rącym policzkiem przylgnął do chropowatej kory.To mu sprawiło ulgę.Zastanawiał się, co ma te­raz zrobić.Najchętniej poszedłby wprost na Ja­giellońską do Twardoszowej i pozbył się przesył­ki.Obawiał się jednak popełnić nieostrożność, Postanowił, że do Twardoszowej pośle z prze­syłką siostrę.Myśl ta wydała mu się najsłuszniej­sza.Pójdzie do domu.Tylko ten jeden raz zła­mie zasadę, że nie wolno zatrzymywać się u ro­dziny.Jest przecież chory, potrzebuje opieki.Na­głe postanowienie dodało mu otuchy i siły.Ru­szył wolno, jakby na nowo próbował kroku, a gdy po chwili wpadł w rytm marszu, skierował się na drogę Pod Reglami.Ten ostatni odcinek okazał się najtrudniejszy i najdłuższy.Bukowy tracił resztki sił.Nogi mu sztywniały, a całe ciało ogarniała obezwładniająca niemoc.W głowie czuł szum, przed oczyma łatały mu świetliste płaty; każda wyniosłość zdawała się być przeszkodą nie do pokonania.Bał się, by nie upaść, więc stawiał ostrożnie stopy, jakby kroczył po cienkim i kruchym lodzie.Zataczał się, słaniał, tracił poczucie czasu i rzeczywistości; zdawało mu się, że nigdy nie dojdzie do domu.Wreszcie w szarzyźnie zimowego ranka zobaczył trzy wyniosłe jesiony.Przywitał je z taką radoś­cią, z jaką rozbitek wita rąbek wyłaniającego się na horyzoncie lądu.19Już drugi dzień Walek Niebies krążył wokół domu Karpielów jak wilk dokoła owczarni.Czekał, kiedy będzie mógł uderzyć na upatrzoną ofiarę.Poprzedniego dnia, gdy dwaj Niemcy po krótkiej wizycie wyszli z domu Karpielów, Walek zaszedł do nich niby to na pogwarkę.Jego poja­wienie się nie zdziwiło domowników.Już kilka razy do nich zachodził dopytując się o swoją żo­nę, Hanusię.Przyjęli go, jak zwykle, z tajonym zniecierpliwieniem i współczuciem.Tym razem jednak nie zapytał o Hanusię.Usiadł w milcze­niu pod ścianą, spojrzenie utkwił w oknie i nagle zapytał:- Co ci Niemcy chcieli od was?- Niemcy? - zdziwiła się Karpielka, tęgawa kobieta o dobrodusznym wyglądzie.- No dyć chcieli kupić kilim.- I kupili?- Nie, bo nie miałam sposobnego w domu.Ale posłałam Helcię do Marysi od Gutów, a Helcia przyniosła taki, jaki im trzeba.Walek przypatrywał się jej podejrzliwie.- To znaczy, żeście im nie sprzedali.- Dyć ci mówię.Jutro mają przyjść obejrzeć- Jutro.- powiedział w zamyśleniu.Po chwili wstał i wyszedł bez pożegnania.Rano był już pod Karpielami.Krążył w boles­nym podnieceniu; raz zachodził przez młodnik od drogi Pod Reglami, to znowu przez krzaki od zamarzniętego potoku.Niby pajęczą siecią oplótł dom dobrze już wydeptanymi ścieżynkami.W skłóconych ze sobą myślach powtarzał: "Po coś tu przyszedł, przecie ich dwóch.dwóm nie dasz ra­dy." Potem pocieszał się: "A może przyjdzie tylko jeden.Tylko jeden." Wtedy sięgał za serdak, gdzie za paskiem zatknięty miał nóż myśliwski.Kładł dłoń na jego gładkiej rękojeści z jeleniego rogu i jakaś dziwna siła wprowadzała całe jego ciało w chorobliwe dygotanie.Wtedy, jak gdyby w gorączkowym przywidzeniu, przed oczyma prze­suwały się te same obrazy:.Wiezie drzewo z lasu.Koń cały w pianie, dymi, napina spocony grzbiet, a w dali, pod brze­giem, widać już ich dom.Drogę zabiega mu ma­ły Jasiek od Szymoszków.Woła z daleka: "Nie jedźcie haw, stryku! U was Niemcy!" Potem za­lany słońcem kamienieć, woda dzwoni pod lo­dem, kamienie pod śniegiem wyglądają jak przy­sypane wapnem czaszki.Nagle od domu prowa­dzą ich troje: matkę, ojca i młodszego brata - Franka.Idą, brnąc w głębokim śniegu, wysoko unosząc nogi, a Niemcy za nimi.Śnieg skrzy się pod zachodzące słońce, że trudno coś zobaczyć.Ojciec, matka, Franek stają plecami do rzeki.Na ich twarze pada zimne światło zachodu.Mrużą oczy, jakby spoglądali gdzieś daleko za gronie.A Niemcom widać tylko przygarbione plecy - ciemne od głębokiego cienia.I nagle ojciec uno­si zaciśniętą pięść.Woła coś.Wtedy w jego sło­wa, jak grzmot usuwającego się piargu, wpada pierwsza seria strzałów."A Hanusi między nimi nie było - powtarza szeptem Walek.- Gdzie moja Hanusia?" Nie chce ludziom wierzyć, że Hankę wcześniej zabrali od Tomkowych, a potem zawieźli ją do Czarnego Dunajca i rozstrzelali z kilkoma innymi ludźmi w lasach pod Chyżnem.Zdarzyło się to w grudniu, przed Bożym Na­rodzeniem.Teraz jest styczeń [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •