[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Uwol­niono go z wraku samochodu, ułożono na noszach i odwieziono helikopterem do szpitala.Danek wyłączył telewizor i czekaliśmy tak w jego chłod­nym, zanikającym poblasku na coś, co, jak wiedzieliśmy, było niemożliwe - na życie tego człowieka.Tego dnia wieczorem sprawozdawca sportowy mówił o wy­ścigu i zbyt wiele razy pokazywał scenę wypadku.Pokazałzdjecie uśmiechniętego Lopeza, mówiąc, że ciągle żyje, ale jest W stanie krytycznym.To cud, że przeżył tak długo, lekarze nie (jgwali mu prawie żadnych szans.Położywszy się do łóżka, pomodliłam się za niego.Od lat odmawiam Modlitwę Pańską każdego wieczoru, zanim zasnę, ale rzadko modlę się o kogoś lub o coś w szczególności.Jestem przekonana, że Bóg istnieje, ale nie musimy mu mówić, jak ma prowadzić swoje przedstawienie.On wie.Tym razem jednak prosiłam, aby Lopezowi dane było zachować życie.W ronduańskim śnie, który po tym nastąpił, wszyscy staliś­my u podnóża góry, wpatrując się z niedowierzaniem w małą martwobiałą rzecz, która wyglądała jak kawałek drewna wy­rzuconego przez wodę na brzeg.Pan Trący odwrócił się do mnie i powiedział podnieconym, nieomal łamiącym się głosem:- Miałaś rację, Cullen.Oto jest! Idź i podnieś ją!- Co to jest, Mamo? - Głos stojącego tuż za mną Pepsi nagle wydał się odległy i przestraszony.Nie odpowiadając mu, ruszyłam do przodu, zatrzymałam się i podniosłam przedmiot.Był ciężki i twardy - zupełnie nie wyglądał na kawałek drewna.Odwróciłam się do innych, trzy­mając go przed sobą w obu rękach.- To Kość, kochanie.Jedna z Kości Księżyca.Nie czułam nic specjalnego, żadnej różnicy.Wiedziałam, co to oznacza, ale trzymałam to i traktowałam jak coś mało ważnego.Felina, zaskakując nas wszystkich, wydała z siebie krzyk, który był trochę wilczym warknięciem, a trochę tryum­fującym szczekaniem.Jego echo niosło się po skałach, płosząc ogromne stado metalowych ptaków.Wystrzeliły jak rakiety ze swoich siedlisk i poleciały ku równinom, które właśnie przeby­liśmy.Pan Trący i ja spojrzeliśmy na siebie, po czym on uśmiech­nął się z aprobatą.To był powód mojego powrotu na Ron-duę - pomóc im odnaleźć pierwszą Kość Księżyca.Teraz już to wiedziałam, ale nic ponadto.Patrzyłam na Kość, czu­jąc przemożną chęć odrzucenia jej jak najdalej od siebie.Im dłużej trzymałam ją w ręku, tym bardziej uświadamia­łam sobie, czym ona jest i jaką może posiadać moc.Uczyła Mnie kiedyś magicznych zaklęć, dała mi magiczną moc, której ani nie pragnęłam, ani nie rozumiałam.Prawie mnie zabiła.O tym też pamiętałam.Kości znaczyły zbyt wiele, i teraz, po **k wielu latach, znów wątpiłam, czy ktokolwiek potrafi je ujarzmić.- Co to jest, Mamo? - Mój syn patrzył na mnie prze­straszony, ciągle nic nie rozumiejąc.Tylko że teraz jego strach nie dotyczył już tej zadziwiającej rzeczy w moich rękach, ale mnie.Pepsi był zbyt młody, by zrozumieć, co to wszystko znaczy, a ja nie umiałam mu tego wytłumaczyć.Ja także bardzo obawiałam się o nas wszystkich, ale nie wiedziałam dlaczego.Byłam jak zwierzę, jak ptak, który nagle czuje nieodparty nakaz, by ulecieć daleko, ku morzu.Zbliża się trzęsienie ziemi, ale ptaki nie mają słów w swoim słowniku - tylko tajemniczy zmysł, który mówi im, że rzeczy przybierają zły obrót i nadszedł czas, by odlecieć.Pszczoły o rozmiarach puszek z kawą cicho przelatywały nad rzeką.Zapadał zmierzch i światło nie zalewało już wody.Jej sfałdowana powierzchnia w kolorze brązowej skóry poru­szała się powoli, jakby coś wstrzymywało jej bieg.Ujęłam rękę Pepsi i zaprowadziłam go na brzeg.- Patrz uważnie, a zobaczysz tam ryby, Pepsi.Dziś wieczo­rem wszyscy będziemy z nimi pływać.Było zbyt ciemno, by zobaczyć cokolwiek w głębokim nurcie.Nie chciałam, by Pepsi się bał, ale zapomniałam0 dziecięcej gotowości akceptowania wszystkiego, co wydaje się cudowne - myśl o nocnym pływaniu wśród tajemniczych, nieznanych ryb wydawała mu się niebiańska i jego twarzyczka promieniała.Rozebrałam się i zostawiłam moje rzeczy tam, gdzie upadły.Pepsi tak się śpieszył, że w dwie sekundy zmienił się w tłumo-czek rękawów i nogawek splątanych w gniewny węzeł na jego kostkach.Zwierzęta poczekały, aż go uwolnię, i wreszcie wszyscy by­liśmy gotowi.Potem one pierwsze weszły w wodę.Ruszyłam za wysokim garbem Martio, trzymając rękę Pepsi.Woda była zimna, ale przyjemna.Pod stopami poczułam śliski muł, który pokrywał dno.Pepsi mocno ścisnął moje rękę, kiedy przez jego ciało przebiegł pierwszy dreszcz zimna.Jak na komendę ryby wyłoniły się wszystkie razem, by nas powitać.Niepodobna opisać ich kształtów i kolorów.Można by rzec, że ta wyglądała jak reflektor z oczami, a tamta jak klucz z płetwami, ale to bez sensu.Nurkowaliśmy głęboko i byliśmy w stanie przebywać pod wodą, ile tylko zapragnęliśmy - Pepsi też, mimo iż wcześniej oświadczył, że nie wie, co to jest „pływanie”.Zwierzęta trzymały się blisko i pozwoliły nam urządzać prze­jażdżki na swoich grzbietach.Ścigaliśmy się, nurkowaliśmyi wykonując nagły zwrot, wracaliśmy do punktu wyjścia.Wczepiłam się w ciepłe futro wilczycy i obserwowałam, jak fluoryzu-jące ścieżki ryb krzyżują się ze sobą.Ryby łączyły się w grupki, uciekały i powracały do nas jak wodne kornety.Kiedy od dłuższego już czasu przebywaliśmy pod wodą, Pan Trący podpłynął do mnie z pierwszą Kością w zębach.Kiedy ją od niego wzięłam, była bardzo ciepła.Trzymając oba końce, nacisnęłam ją i przedmiot bez oporu rozpadł się na dwie części.poczułam, jak przez każdą z moich rąk płynie ku górze energia czy też siła, niczym bąbelki w imbirowym piwie.Dwie połówki w moich dłoniach były znacznie lżejsze.Na ziemi Kość była twarda i ciężka jak skała, ale tutaj, w wodzie - jedynym miejscu, gdzie księżyc się kołysał - mogła i musiała zostać złamana, jeśli wszystko miało nam się udać.Podpłynęłam do Pepsi i gestem nakazałam mu wziąć jedną połówkę.Kiedy to uczynił, odpłynęłam kawałek, potem od­wróciłam się i spojrzałam na niego.Trzymałam moją część w górze i skinęłam mu, by zrobił to samo.Kiedy już nasze ramiona wyprostowały się ponad głowami, pomiędzy dwoma częściami Kości swobodnie przepłynął łuk fioletowego światła.Nie rozległ się żaden dźwięk, żaden generator Van de Grafa nie trzasnął białą elektrycznością między swymi elektrodami.Tylko miękkie, fioletowe światło przepływało bezszelestnym łukiem pomiędzy połowami kości.Było to bardzo piękne i wcale nas nie przerażało.Później osuszaliśmy się, siedząc w naszych ubraniach przy ogniu, który Felina przyniosła z odległości wielu mil.Pies podał mi dwa noże z obsydianu, a ja jeden z nich wręczyłam Pepsi.Wziął go i parę razy wbił w ziemię.- Pepsi, dziś wieczorem musimy z tych kawałków Kości wykonać nasze pielgrzymie laski.Obserwuj mnie, a zobaczysz, jak się to robi.Zwierzęta oddaliły się w ciemność, a my wzięliśmy się do pracy, rzeźbiąc Kości Księżyca.Co jakiś czas rzucałam okiem r» wodę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •