[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Coś w tym rodzaju.A teraz, jeśli łaska.- Wciąż jeszcze mi się pan nie przedstawił.Sięgnął do portfela, wyjął jedną z nowiutkich wizytówek i podsunął ją dziewczynie.Czekając, aż przeczyta, popijał ze szklanki.- Imię i nazwisko ładne - orzekła.- Ale adres nie najlepszy.Poza tym "detektyw prywatny" nie brzmi dobrze.Powinno być: "zlecenia poufne", drobniutkim druczkiem, w lewym dolnym rogu.- Będą drobniutkie, spokojna głowa - wtrącił Steve, uśmiechając się szeroko.- A teraz, jeśli łaska.Znienacka wyciągnęła rękę ponad stołem i zrzuciła mu na dłoń zmiętoszoną papierową kulkę.- Oczywiście nie czytałam tego.choć naturalnie bardzo bym chciała.Mam nadzieję, że to doceniasz.- zerknęła na wizytówkę - Steve.Aha, i powinieneś mieć biuro w dziewiętnastowiecznym albo bardzo nowoczesnym gmachu przy Bulwarze Zachodzącego Słońca, najlepiej w okolicach numeru osiemdziesiątego.Apartament.i tu jakaś ładna nazwa.Poza tym ubieraj się krzykliwie.Naprawdę krzykliwie, Steve.W tym mieście tylko zrujnowani bogacze starają się nie rzucać w oczy.Uśmiechnął się szeroko.W jego głęboko osadzonych czarnych oczach zamigotały ogniki.Dziewczyna schowała wizytówkę do torebki, poprawiła futerko na ramieniu i wychyliła połowę zawartości szklanki.- Na mnie już czas.Dała znak kelnerowi i uregulowała rachunek.Gdy odszedł, wstała.- Proszę usiąść! - rzucił ostro Steve.Spojrzała na niego z namysłem.Po chwili usiadła z powrotem i oparła się o ścianę, nie spuszczając z niego wzroku.Detektyw pochylił się nad stołem.- A pani dobrze zna Leopardiego?- Od lat.Widujemy się raz na jakiś czas, choć nie wiem, co ci do tego.Tylko, na Bóg miły, nie przybieraj czasem tonu pana i władcy.Nie cierpię takich mężczyzn.Kiedyś śpiewałam w jego zespole, ale krótko.Z nim nie da się tylko śpiewać.jeśli rozumiesz, co mam na myśli.- Ale dałaś mu się zaprosić na jednego.Skinęła głową i wzruszyła ramionami.- Jutro zaczyna tu występy.Namawiał mnie, żebym znów z nim śpiewała.Odmówiłam, ale kto wie, czy nie będę musiała się zgodzić.przynajmniej na tydzień, może dwa.Właściciel klubu "Shalotte" jest zarazem właścicielem mojego kontraktu.i stacji radiowej, dla której sporo nagrywam.- Słoń Walters - rzekł.- Powiadają, że jest twardy, ale uczciwy.Nie poznałem go osobiście, a szkoda.W końcu muszę jakoś zarabiać na życie.Proszę.Wyciągnął rękę ponad stołem i upuścił papierową kulkę.- A nazywa się pani.- Dolores Chiozza.Detektyw przeciągle powtórzył nazwisko.- Ładnie.Pani śpiew też mi się podoba.Często słucham pani nagrań.Pani nie próbuje przedobrzyć, jak te wyciskaczki łez, co tylko tłuką szmal.- Jego oczy błyszczały.Piosenkarka rozpostarła kartkę na blacie i przeczytała ją powoli.Jej twarz nie zmieniła wyrazu.- Kto to podarł? - zapytała spokojnie.- Pewnie Leopardi.Znalazłem te strzępy u niego wczoraj w nocy, w koszu na śmieci.Poskładałem je, jak już wyjechał.Facet ma nerwy.albo dostaje tego tyle, że nie robi to na nim wrażenia.- Albo uznał to za kiepski żart.- Spojrzała mu prosto w oczy i oddała złożoną kartkę.- Być może.Ale jeżeli jest taki, jak słyszałem, to któryś z tych listów okaże się prawdziwy, a jego autor nie poprzestanie na szantażu.- Jest dokładnie taki, jak słyszałeś - potwierdziła Dolores Chiozza.- Wobec tego kobiecie nie byłoby trudno dostać się do niego, prawda? Uzbrojonej kobiecie?Nie spuszczała z niego wzroku.- Prawda.A jeśli chcesz znać moje zdanie, to wszyscy jak jeden mąż przyszliby jej z pomocą.Na twoim miejscu zapomniałabym o tej całej sprawie.Gdyby chciał ochrony, to Walters mógłby mu zapewnić lepszą obstawę niż cała policja razem wzięta.A skoro nie chce.to co ci do tego? Ja w każdym razie gwiżdżę na to.- Twarda z pani dziewczyna, panno Chiozza.w pewnych sprawach.Nie odpowiedziała.Twarz miała pobladłą, zaciętą.Steve opróżnił szklankę, odsunął krzesło i sięgnął po kapelusz.Wstał.- Dziękuję bardzo za poczęstunek, panno Chiozza.Teraz, kiedy już panią poznałem, z tym większą niecierpliwością będę oczekiwał pani nagrań.- Coś ty nagle taki formalny? - rzuciła.Wyszczerzył zęby.- Żegnaj, Dolores.- Żegnaj, Steve.Powodzenia.detektywie.Gdybym coś usłyszała.Odwrócił się i lawirując między stolikami, ruszył do wyjścia.5.Był rześki jesienny wieczór.Mrugały do niego światła Hollywood i Los Angeles.Reflektory omiatały bezchmurne niebo, jak gdyby w poszukiwaniu nieprzyjacielskich bombowców.Steve wyjechał kabrioletem z parkingu i skręcił na wschód, w Bulwar Zachodzącego Słońca.Na skrzyżowaniu z Fairfax kupił popołudniówkę i zatrzymał się przy krawężniku, by przejrzeć gazetę.O wypadkach przy Court Street 118 nie było najmniejszej wzmianki.Ruszył w dalszą drogę.W kawiarence na tyłach swego hotelu zjadł kolację i wybrał się na film.Wychodząc z kina kupił lokalne wydanie "Tribune" - gazety porannej.Znalazł w niej relację o obu morderstwach.Policja nie wykluczała, że dziewczynę zadusił Stoyanoff, choć ofiara nie była napastowana.Podano, że była stenotypistką, chwilowo bezrobotną.Zdjęcia kobiety nie było, zamieszczono natomiast zdjęcie Stoyanoffa, które wyglądało na retuszowaną fotografię policyjną.Policja szukała człowieka, z którym były bokser rozmawiał tuż przed śmiercią.Kilku świadków opisało go jako wysokiego mężczyznę w ciemnym garniturze.Policja nic więcej o nim nie wiedziała.albo nie ujawniła.Steve uśmiechnął się kwaśno, w kawiarence wypił kawę na dobranoc i wrócił do siebie.Dochodziła jedenasta.Wchodząc do pokoju, usłyszał dzwonek telefonu.Zamknął drzwi i stanął w ciemności, przypominając sobie, gdzie jest telefon.Wkrótce jak kot ruszył po ciemku wprost do celu, klapnął na fotel i wyciągnął z półki pod stolikiem jednoczęściowy aparat telefoniczny.- Halo?- Czy to Steve? - odezwał się głęboki, ochrypły głos, niski i dźwięczny.Brzmiało w nim napięcie.- Tak, to ja.Słyszę cię.Wiem, kto dzwoni.Usłyszał cichy, suchy śmiech.- Będzie z ciebie jeszcze detektyw.I zdaje się, że właśnie ode mnie dostaniesz pierwsze zlecenie.Mógłbyś przyjechać do mnie natychmiast? Renfrew - północna, południowej nie ma - dwadzieścia cztery dwanaście, tuż przed Fountain.To coś w rodzaju osiedla domków jednorodzinnych.Mój jest ostatni w tylnym rzędzie.- Dobrze, jasne.Ale co się stało?Zapadła cisza.Na ulicy przed hotelem odezwał się klakson.Sufit zalało białe światło reflektorów samochodu, który wyjechał zza rogu.Wreszcie niski głos odparł powoli:- Chodzi o Leopardiego.Nie mogę się go pozbyć.On.on zasnął w mojej sypialni.- Ze słuchawki doleciał piskliwy śmiech, zupełnie nie idący w parze z jej głosem.Steve ścisnął telefon tak silnie, że rozbolała go ręka.Zadzwonił zębami w ciemności.- W porządku - odparł bezbarwnym, nieco łamiącym się głosem.- Będzie cię to kosztować dwadzieścia dolarów.- Oczywiście.Pośpiesz się, proszę.Odłożył słuchawkę.Przez chwilę siedział w ciemności, sapiąc ciężko.Zsunął kapelusz na tył głowy, gwałtownym szarpnięciem nasadził go prosto i roześmiał się w głos.- Psiakrew! A więc to taka damulka.Renfrew nie było osiedlem w pełnym tego słowa znaczeniu.Stało tam w zygzakowatej linii sześć parterowych domków, tak ustawionych, że wejście do każdego z nich było niewidoczne dla sąsiadów, mimo iż wszystkie wychodziły na tę samą stronę.Z tyłu osłaniał je ceglany mur, za którym widać było kościół.Przed domkami rozpościerał się długi strzyżony trawnik, skąpany w świetle księżyca.Do wejścia prowadziły dwa schodki, otoczone z obu stron latarniami.Judasza osłaniała kratka z kutego żelaza.Detektyw zapukał, na co wizjer uchylił się i wyjrzała drobna, owalna twarz dziewczyny, okolona kasztanowymi lokami.Miała silnie zarysowane usta i wygięte w łuk, wyskubane brwi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •