[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cała odpowiedzialność spoczywa więc na moich barkach.Nigdy w życiu - ani przedtem, ani potem - nie cierpia­łem chyba tak strasznie, jak w tej chwili.4Po pewnym czasie zmobilizowałem się, wstałem, umyłem rę­ce, ogoliłem się i przebrałem do kolacji.Przy stole zachowy­wałem się chyba tak jak zwykle.W każdym razie nikt nie zauważył mojego przygnębienia.Kilka razy poczułem na sobie uważne spojrzenie Judith.Przypuszczam, że zastanawiała się, w jaki sposób zdołałem się tak szybko uspokoić.Jednakże nie przestawałem ani na chwilę myśleć o jej sprawie.I narastało we mnie śmiałe postanowienie.Do wykonania mojego zamiaru potrzebna była odwaga - odwaga i rozwaga.Po kolacji wyszliśmy na chwilę do ogrodu.Niebo zaciąg­nęło się, w powietrzu wciąż trwała duchota.Wszyscy marzy­liśmy o deszczu i zmianie pogody.Na pewno będzie burza, twierdziły panie.Kątem oka spostrzegłem Judith, znikającą za węgłem.Po chwili Allerton udał się powolnym krokiem w tym samym kierunku.Skończyłem szybko rozmowę z Boydem Carringtonem i podążyłem za nimi.O ile pamiętam, Norton próbował mnie zatrzymać.Chwy­cił mnie pod ramię.Zdaje się, że proponował mi spacer do ogrodu różanego.Przeprosiłem go jednakże i ruszyłem naprzód.Pamiętam, że szedł za mną, ale nie zwracałem na nie­go uwagi.Po chwili zobaczyłem ich.Twarz Judith zwróconą ku gó­rze.Pochylony nad nią Allerton.Widziałem, jak bierze ją w ramiona, jak ją całuje.Niemal natychmiast oderwali się od siebie.Zrobiłem jeszcze jeden krok naprzód i wtedy Norton chwycił mnie bardzo mocno za ramię i pociągnął z powrotem do domu.- Nie może pan chyba.- zaczął.Przerwałem mu.- Mogę - syknąłem.- Właśnie, że mogę.- To nie ma sensu, drogi panie.Rozumiem, że sprawa jest dla pana przykra, ale nic pan na to nie poradzi, niech mi pan wierzy.Milczałem.Niech mu się tak zdaje.Ja wiedziałem swoje.- Znam to uczucie - powiedział Norton cicho.- Bezsil­ność, złość.Ale to nigdy do niczego nie prowadzi.Trzeba uznać się za pokonanego, i to możliwie jak najszybciej.Niech się pan z tym pogodzi!Nie chciałem się z nim spierać.Czekałem tylko, żeby się wygadał.A potem wróciłem na to samo miejsce.Nie zasta­łem już nikogo.Ale wiedziałem, dokąd poszli.Wiedziałem, bo opodal, za kępą bzu, znajdowała się altanka.Podszedłem pod nią i rzeczywiście usłyszałem głosy.Za­trzymałem się.Mówił Allerton:- W takim razie, moja droga, jesteśmy umówieni.Prze­stań się wreszcie upierać.Pojedziesz jutro do miasta.Ja oświadczę po południu, że wybieram się na dwa, trzy dni do przyjaciela do Ipswich.Ty zadepeszujesz z Londynu, że nie możesz wrócić przed poniedziałkiem.Zjemy sobie u mnie dobrą kolacyjkę.Zobaczysz, że nie pożałujesz.Przyrzekam ci.Poczułem, że Norton chwyta mnie za klapy marynarki.Potulnie pozwoliłem się odprowadzić do domu.Udawałem, że się bronię, ale tylko dlatego, że przed chwilą powziąłem decyzję.Wiedziałem już, co robić.- Proszę się o mnie nie martwić, mój drogi - powiedzia­łem do Nortona spokojnym i bardzo stanowczym tonem.- Nie zrobię żadnych głupstw.Przekonał mnie pan.Ma pan rację.Nic się tu nie zwojuje.Nie można komenderować do­rosłymi dziećmi.Poddaję się.Norton odetchnął z ulgą.Śmieszny człowiek.W kwadrans później oświadczyłem mu, że mnie rozbola­ła głowa i że chciałbym się wcześnie położyć do łóżka.Na pewno nawet nie podejrzewał, co zamierzam.5Zatrzymałem się na chwilę w korytarzu.Panowała zupełna cisza.Ani żywej duszy.We wszystkich pokojach łóżka zosta­ły już rozścielone.Norton, który również mieszkał na moim korytarzu, był - jak wiedziałem - na dole.Elizabeth Cole grała w brydża.Curtiss był na pewno w kuchni na kolacji.Mogłem więc przystąpić do dzieła.Nie na próżno przepracowałem tyle lat pod kierunkiem Poirota, winszowałem sobie w duchu.Nauczył mnie, jak trzeba się zachowywać w podobnych okolicznościach.Allerton nie spotka się z Judith w Londynie jutro wieczo­rem.Allerton jutro nigdzie nie pojedzie.Można to było załatwić w śmiesznie prosty sposób.Poszedłem do mego pokoju i wziąłem buteleczkę z aspi­ryną.Następnie udałem się do sypialni Allertona, a potem do jego łazienki.W małej szafce znalazłem tabletki slumberylu.Osiem powinno wystarczyć, zdecydowałem.Normal­na dawka wynosiła jedną - dwie tabletki.Sam Allerton po­wiedział, że toksyczność tego leku jest bardzo silna.Na nalepce widniał napis: „Przekroczenie zalecanej dawki jest groźne dla życia”.Uśmiechnąłem się do siebie.Owinąłem rękę jedwabną chusteczką do nosa, zdjąłem zakrętkę z buteleczki i opróżniłem ją.Przyjrzałem się tabletkom.Wyglądały identycznie jak aspiryna.Wsypałem na dno buteleczki osiem aspiryn i wypełniłem ją slumberylem.Pozostało mi osiem sztuk.Buteleczka wyglądała teraz do­kładnie tak jak przedtem.Allerton nie zauważy różnicy.Następnie powróciłem do siebie.W szafie trzymałem bu­telkę whisky.Prawie wszyscy mieszkańcy pensjonatu mieli ten zwyczaj.Ustawiłem na tacy syfon i dwie szklanki.Byłem pewien, że Allerton jeszcze w życiu nie odmówił nikomu, kto proponował mu drinka.Jak przyjdzie na górę, zaproszę go do siebie na jednego.Rozpuściłem jedną tabletkę w odrobinie whisky.Wzią­łem mały łyk tej mikstury.Trochę może gorzkie, ale bynaj­mniej nie podejrzane.Plan mój był taki: kiedy usłyszę kro­ki Allertona, naleję sobie whisky do szklanki.Zaproszę go do siebie, wręczę mu moją szklankę, a sobie naleję drugą.Rzecz cała wydała mi się nad wyraz łatwa i prosta.Nie mógł mieć zielonego pojęcia o moich uczuciach - chyba że Judith mu coś powiedziała.Zastanawiałem się przez chwilę nad taką ewentualnością, ale doszedłem do wniosku, że nie ma się czego obawiać.Judith z zasady nie udzielała informacji dobrowolnie.Najprawdopodobniej nie przyjdzie mu nawet do głowy, że ich o cokolwiek posądzam.Nie pozostawało mi nic innego, jak czekać.Wiedziałem, że to może potrwać godzinę, a może i dwie, bo Allerton był nocnym markiem.Siedziałem więc i czekałem.Zbudziło mnie stukanie do drzwi.Był to jednakże tylko Curtiss, którego przysłał Poirot.Z przykrością uprzytomniłem sobie, że ani razu o nim nie pomyślałem przez cały ten wieczór.Musiał się zapewne za­stanawiać, to się ze mną dzieje.Speszyłem się.Przede wszystkim dlatego, że go zaniedbałem, ale nie chciałem też, żeby nabrał podejrzeń.Podążyłem więc za Curtissem.- Eh bien! - zawołał Poirot na mój widok.- A więc opu­ściłeś mnie, hein?Ziewnąłem przeciągle i uśmiechnąłem się.- Przykro mi, mój drogi - powiedziałem - ale szczerze mówiąc, mam fatalny ból głowy i ledwo widzę na oczy.Chyba zbiera się na burzę, czy co? Jestem tak skołowany, że na­wet zapomniałem przyjść do ciebie na dobranoc.Poirot - tak jak się spodziewałem - natychmiast zaniepo­koił się stanem mojego zdrowia i zaczął mi proponować naj­rozmaitsze leki.Jak zwykle, okazywał przesadną troskliwość.Oskarżył mnie o to, że siedziałem w ogrodzie, i to na pewno w przeciągu.(W najupalniejszy dzień lata!) Odmó­wiłem wzięcia aspiryny, tłumacząc, że zażyłem już dwie tabletki, ale musiałem się, chcąc nie chcąc, zgodzić na wypi­cie filiżanki mocno słodzonej czekolady.- To uspokaja nerwy - tłumaczył mi Poirot.Wypiłem ten wstrętny napój, gdyż wolałem nie wdawać się z nim w dyskusję, życzyłem mu dobrej nocy i oddaliłem się przy akompaniamencie czułych i pełnych troski słów przyjaciela [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •