[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pułkownik zrobił minę jeszcze bardziej roztargnioną.— Aha… — Podniósł się raptownie.— Widzi pan, mamy tutaj trupa, który wcale mi się nie podoba.— Naprawdę?— Tak.Tu.W Ammanie.Stara Amerykanka.Wybrała się z rodziną do Petry.Rozumie pan? Męcząca podróż, upał, niezwykły o tej porze roku, choroba serca i trudy większe, niż mogła przewidywać.Atak serca, no i wykitowala.— Tu, w Ammanie?— Nie.W Petrze.Zwłoki dziś przywieziono.— Rozumiem.— Śmierć naturalna, idealnie łatwa do uzasadnienia.Niby wszystko w porządku, tylko…— Tylko co?Pułkownik podrapał się w łysinę.— Tylko wbiłem sobie do głowy, że wykończyła ją rodzina.— Aa… Czemu pan tak sądzi? Carbury nie odpowiedział wprost.— Paskudna baba — podjął.— Żadna strata.Wykitowała i wygląda na to, że wszyscy są zadowoleni.Ale, widzi pan, diablo trudno zdobyć dowód, jeżeli rodzina jest solidarna i w razie potrzeby kłamie zgodnie, jak najęta.Rzecz jasna, nie trzeba nam kłopotów, jakichś międzynarodowych zadrażnień.Najłatwiej puścić sprawę płazem.Właściwie nie ma żadnych podstaw, by wszcząć śledztwo.W swoim czasie znałem jednego lekarza.Często, jak powiadał, miewał podejrzenia, że taki czy inny jego pacjent został przedwcześnie wyprawiony z tego świata.Twierdził, że w takim przypadku najrozumniej siedzieć cicho, jeżeli nie ma się w ręku czegoś naprawdę murowanego.Inaczej robi się swąd, śledztwo umorzone i solidny, ciężko pracujący lekarz ma już zababraną opinię.To, oczywiście, nie ma sensu.Ale mimo wszystko… — Pułkownik podrapał się znów w łysinę.— Ja tam lubię porządek.Pułkownik Carbury miał krawat pod lewym uchem, skarpetki w obwarzankach, wyplamioną i podartą tu i ówdzie bluzę.Ale Poirot przyjął jego ostatnie zdanie bez uśmiechu.Należycie oceniał systematyczność i powściągliwość Anglika w wydawaniu własnych sądów.— Tak.Ja tam lubię porządek — powtórzył Carbury.— Nie znoszę bałaganu.Mały Belg poważnie skinął głową.Rozumiał i podzielał takie stanowisko.— Nie było tam lekarza?— Było ich nawet dwoje: jeden leżał chory na malarię, drugi to młoda dziewczyna, świeżo po studiach, ale zna się chyba na swoim fachu.Ten zgon nie budził żadnych wątpliwości.Stara kobieta o słabym sercu.Od dawna przyjmowała środki nasercowe.Zmęczenie.Upał.Atak.Nagła śmierć.— A więc co pana dręczy, przyjacielu? — zapytał Poirot.Tamten zwrócił ku niemu mętne, jasnobłękitne oczy.— Słyszał pan o Francuzie nazwiskiem Teodor Gerard?— Naturalnie.To znakomitość w swojej dziedzinie.— Czyste brednie.Na przykład, ktoś kochał się w pomywaczce jako czterolatek i dlatego w trzydziestym ósmym roku życia twierdzi, że jest arcybiskupem Canterbury.Nie widzę w tym sensu i nie widziałem nigdy, ale tacy faceci gładko łączą jedno z drugim.— Doktor Gerard to z pewnością autorytet w zakresie pewnych głęboko zakorzenionych zmian psychopatycznych — uśmiechnął się Poirot.— Czy, że się tak wyrażę, po takiej Unii rozumowania relacjonuje wydarzenia w Petrze?— Nie, nie! — zaprzeczył żywo pułkownik.— Nie zawracałbym sobie głowy tymi wydarzeniami, gdyby tak było.Chociaż nie twierdzę, że taka linia rozumowania jest wierutnym kłamstwem.To coś, czego nie mogę zrozumieć, jak na przykład jednego z moich służących Beduinów, który potrafi wysiąść z samochodu pośrodku płaskiej pustyni, dotknąć ręką ziemi i określić z dokładnością do paru mil, gdzie się znajduje.Nie jest to magia, ale na magię zakrawa.Nie! Relacja doktora Gerarda jest całkiem prosta.Fakty i tyle.Chyba interesuje to pana? Na pewno interesuje!— Tak.Oczywiście.— To dobrze.Zatelefonuję po Gerarda, sprowadzę go tu i na własne uszy usłyszy pan wszystko.Niebawem pułkownik wyprawił wóz po Francuza, a Poirot zapytał:— Z ilu osób składa się ta rodzina?— Nazywają się Boynton.Jest dwu synów.Jeden żonaty.Żona ładna, młoda.Robi wrażenie spokojnej i z głową na karku.Są też dwie córki.Obie ładne.Całkiem do siebie niepodobne.Młodsza strasznie nerwowa, ale to może być szok.— Nazywają się Boynton… — Mały Belg uniósł brwi z zastanowieniem.— Ciekawe… Bardzo ciekawe.Carbury rzucił mu pytające spojrzenie spod oka, lecz Poirot nie dodał nic więcej, więc mówił dalej:— Matka była cholerną jędzą.Kazała wszystkim tańczyć dokoła siebie na dwu łapkach.No i trzymała w garści całą forsę.Żadne z dzieci nie miało własnego pensa.— Bardzo interesujące.Wie pan może, jak rozporządziła majątkiem?— Aha.Zapytałem o to tak, niby, od niechcenia.Majątek ma być podzielony między nich w równych częściach.— Rozumiem.Jest pan zdania, że wszyscy byli w zmowie?— Nie wiem.W tym cały kłopot.Nie wiem, czy to zmowa, czy nagły wspaniały pomysł kogoś z rodziny.A może nic takiego nie było.Chciałbym wysłuchać pańskiej fachowej opinii i… O! Jest doktor Gerard.Francuz wszedł pewnym, szybkim krokiem.Uścisnął dłoń gospodarza i z zaciekawieniem spojrzał na słynnego detektywa.— To pan Herkules Poirot — przedstawił Carbury.— Mój gość.Rozmawialiśmy o tej historii w Petrze.— Rozumiem… — Gerard ponownie zerknął na małego Belga.— Zainteresowała pana sprawa?Poirot rozłożył ręce bezradnym gestem.— Niestety! — westchnął.— Człowieka interesują zawsze sprawy związane z jego zawodem.— To racja — przyznał Gerard.— Napije się pan doktor?Carbury nalał whisky i wody sodowej do szklanki, którą postawił przed Francuzem.Później, z karafką w ręku, spojrzał pytająco na Poirota, lecz ten przecząco pokręcił głową.— No i na czym stanęło? — podjął pułkownik, sadowiąc się wygodniej na krześle.— Wygląda na to — zwrócił się Poirot do Gerarda — że nasz gospodarz nie jest zadowolony.— I to z mojej winy! — podchwycił Francuz.— Oczywiście, mogę się mylić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]