[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Baza nie odezwała się, nie przeczytałanapisu.Krycz cierpliwie czekał.Od ściany dobiegł krótki urwany dzwięk.Identycznie zabrzmiałoby to,gdyby komuś położyć dłoń na ustach w pierwszej sekundzie wypowiedzi.Krycz wstał i patrząc wpodłogę obszedł ławę.- Chodzmy - warknął i pierwszy poszedł do wyjścia.Jonathan poczuł, że zaczyna się spieniać, zacisnął pięści przysięgając sobie ostrą odpowiedz, jeślitylko Krycz posunie się do najłagodniejszej chociażby insynuacji dotyczącej popsucia Bazy, ale Kryczwyszedł bez słowa.Nie było mowy o oskarżaniu kogokolwiek.Miał zatroskane spojrzenie,zakłopotane i bezradne.- Masz jakiś pomysł?- Ja? - Jonathan prychnął przez nos.- Nasze urządzenia psują się, to prawda, prędzej czy pózniej;mnie to nie dziwi, ale odniosłem wrażenie, że u was sprego nie podlega wietrzeniu i psuciu.- Poklepałsię po kieszeniach, przez warstwę tkaniny odnalazł futerał z cygaretkami, ale zrezygnował z palenia.Podrapał się po nosie.- Nie mam nawet cienia pomysłu, po prostu popsuło się.- Przyjrzał się twarzyKrycza i nagle zrozumiał powód jego troski: - Znowu będzie mowa o mnie?- Nie - Krycz z rezygnacją machnął ręką i nagle zmienił zdanie: - Właściwie tak.Najprościej jestznalezć prostą przyczynę, nie musi być rzeczywista- Byle wszystkim się spodobała - dokończył Jonathan.- Wszystkim to ona się nie spodoba - mruknął Krycz, ale z jego intonacji wynikało jasno, że tychdrugich nie będzie zbyt wielu.- Co za kanał - warknął.- Nie rozumiem?- Nieważne.Powiedzmy, że wyraziłem swoje niezadowolenie z własnej sytuacji.Chwilę stali naprzeciwko siebie, unikając patrzenia sobie w oczy, badając spojrzeniem ścianybudynków i wieczorne niebo nad głowami.Jonathan nie wytrzymał pierwszy:- Róbcie sobie co chcecie! - splunął w bok.Zrobił trzy kroki w kierunku domu, ale zatrzymał się iobejrzał.Jego złość i poczucie wyrządzanej krzywdy musiały znalezć przynajmniej werbalne ujście.-Dziwnie jestem przekonany, że cokolwiek wymyślicie, popełnicie błąd.Wasze sprego, cholera,pozbawiło was zdolności do - chciał powiedzieć do życia", ale w ostatniej chwili powstrzymał się -myślenia.A nie macie myślącego młynka do lerby!Odwrócił się i szybko ruszył w kierunku domu.Po drodze zarysy planu, który zrodził się, gdy rzucałostatnie słowa przy-brały konkretny wyraz.Wpadł do mieszkania jak huragan, chwycił walkmana,manierkę z resztką samogonu, koc, wypełnił futerał zapasem cygaretek i wybiegł, nie zwracając uwagina zajętą szyciem, ale obserwującą go spod oka, Ziyrę.Idąc w kierunku głównej bramy, cmokał cicho,rozglądając się na boki, ale dopiero pod murami wyczuł, a potem zobaczył przy swojej nodze Farmi.W marszu pochylił się i poklepał kotuna po łopatkach.Jego oczy błysnęły seledynowo, potrząsnąłłbem.Po kilku krokach jeszcze raz popatrzył na człowieka, jakby chciał sprawdzić czy rzeczywiściema zamiar wyjść w nocy poza oazę.Miał.Ominęli zagajnik gelo trzymając się jego zachodniegobrzegu i po kwadransie szybkiego marszu zatrzymali.- Tu! - zdecydował Jonathan.Złożył koc we dwoje i usiadł na nim, przyciągając do siebie Farmi.Kotunstał chwilę, potem ułożył się z głową na udzie człowieka i przymknął oczy.Jonathan zapalił cygaretkę.Drapał Farmi za uszami trzymając cygaretkę w ustach i wpatrywał się wnocne niebo upstrzone obcymi gwiazdami.Tra, dziwny księżyc satelita, mocnym światłem mglił blaskgwiazd, na tle których wisiał, jak jaskrawy myślnik na dnie przewróconej czary z kropkami Morse`a.- Sztuczny, prawda? - mruknął Jonathan.- Musi być, skurwysyn, sztuczny.Nie odrywając spojrzenia od Tra, wyciągnął z kieszeni butelkę, zabełtał alkohol, usiłując na słuchzmierzyć ilość posiadanego trunku.Drapał posapującego dziękczynnie Farmi, jednocześnie wsadziłmanierkę pod pachę, wyciągnął korek.- Sztuczny! - warknął mściwie.Wypił dwa łyki, odetchnął dziękczynnie.Pociągnął jeszcze i szybkoschował naczynie pod róg koca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]