[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Sięgnął do kasy jak porażony paraliżem.Nie, onsię mnie nie bał, tylko jego natura nie znosiła sięgania do kasy -robił się chory.Zostałem bez pracy z nieważnym pozwoleniem na pobyt.Jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było.Pozostałem w Paryżujeszcze przez pewien czas.Miałem trochę oszczędności, aRepublika okazała właściwy takt i nikt przy żadnej okazji nieżądał ode mnie dokumentów.Do Warszawy powróciliśmy z Katarzyną w maju.W czerwcupopłynąłem z nią na mój ulubiony szlak.Kaśka zobaczyła gowówczas pierwszy raz w życiu.Mnie cieszyła jakby na nowo odkryta uroda tej krainy.Katarzyna nie miała pojęcia o wiośle, nie umiała pływać,najlepiej czuła się w wodzie sięgającej kolan.Do kąpielimusiałem jej wyszukiwać miejsca z piaszczystym dnem, bo nieufała podłożu porośniętemu wodorostami.- Ja nie wiem, co tam siedzi - usprawiedliwiała się; bała sięraków i w ogóle wszelkiego drobnego zwierza żyjącego wwodzie.Nie ufała także składakowi, wydawał jej się zbyt kruchy,niepokoiła świadomość, że od głębiny dzieli tylko grubośćpowłoki opiętej na jesionowym ożebrowaniu. - Z tych patyczków będzie łódka? - sceptycznie przyglądała sięelementom konstrukcji Neptuna, gdy go montowałem nabrzegu.- Nigdy nie widziałaś składaka? - nie mogłem uwierzyć.- Nigdy.Moja rodzina to szczury lądowe - Kaśka jestjedynaczką.Rodzice i ciotka Lucyna trzęśli się nad nią zawsze.Miała dziewiętnaście lat i była już na uniwersytecie, gdy po razpierwszy wyjechała bez opieki na studencką praktykę.Pózniejwywalczyła sobie samodzielność, ale nigdy nie zetknęła się zwodną włóczęgą.Mimo tych mankamentów objawiała zadatkina dobrego trampa, chociaż przez dwa lata nie potrafiłem naniej wymóc, aby nauczyła się pływać.Tylko z czasem nabrałazaufania do kajaku, szczególnie krzepiła ją wypełnionapowietrzem dętka okalająca burtę.- Adam, spójrz! - Dymitr unosi wiosło; minęliśmy zasiekitrzcin, poza którymi otworzył się widok na zalany wodą obszar iwznoszącą się nad nim czarną łatę pogorzeliska.- Spalony stóg! - pamiętałem, że wtedy wichura biła skosem wprawą burtę.Kajak nie obciążony w dziobie, podrywany odnawietrznej, skakał niczym kangur.Aby uniknąć wywrócenia,skierowałem go z wiatrem i huragan pognał mnie jak na żaglu.Płynąłem skroś rozlewiska, coraz dalej od koryta rzeki.I naglepoprzez potoki deszczu zamajaczył rozmazany, czarny konturchałupy.Teraz z Dymitrem skręcam od spalonego stogu i powtarzammanewr, do którego poprzednio zmusiła mnie nawałnica.I taksamo jak wtedy wynurza się z pustkowia przysadzista chata zposiwiałą mchami strzechą.Dzieli nas od niej pas bagna,kończącego się zaroślami nad nieruchomą wodą.- Nareszcie - odetchnąłem.Rozgarniamy gęstą ławę trzcin i tataraków, nasza połatana,spłowiała piroga trzeszczy w wiązaniach, ale prześlizguje sięprzez te przeszkody po przysłowiowej łyżce wody.Niebawemjednak brakuje i tej łyżki.Grzęzniemy w lepkim błocie, z trudemdociągamy kajak do kępki łozy, chata, widoczna jak na dłoni,zdaje się zupełnie opuszczona.- Idziemy tnę sitowie, wiążę w płaskie pęczki wi tkanki łozy, asekuruję nimi przejście.- Pejzaż jak z Poego - rozgląda się Dymitr.Uroczysko - przedwieczorna, bezwietrzna cisza.Czerwonesłońce topi się na równinie, jakby też wsysało je bagno.Wcieniach zmierzchu moczary zaczynają parować, mleczny welonosłania i wyrównuje wygarbienia, rozbłyskuje i gaśniebłękitnymi cekinami bagiennych płomyków.Samotna chata zdaje się płynąć okolona falującym tumanemmgieł, otuliły już podmurówkę i wciąż pną się wyżej.- Rusz się, Dymitr, musimy tu nocować - dopiero w tej chwilizdaję sobie sprawę, że wodziło nas od piątej rano i skończył namsię dzień, a od Goniądza dzieli ze czterdzieści kilometrów podprąd, zaś od Wiznej tyleż z prądem, i nie da się przez te omglonepustacie płynąć przy księżycu. Musimy - przyznaje; bierzemy wiosła i pęki ściętegositowia, rzucamy je przed sobą, brniemy ostrożnie, na wyczucie.Spowici do kolan oparem, po omacku badamy przed sobą gruntwiosłami.Osiągamy wreszcie twardą ziemię już w pobliżuchałupy.Jeśli ktoś tam jest, nie zaskoczymy go, nie ma mowy,aby nas dotychczas nie dostrzegł, musiał zobaczyć zaraz, gdytylko wynurzyliśmy się zza łozin.Podchodzimy pod drzwi.Niegdysiejsze, mocne wierzeje zszalówką układaną ukośnie i tworzącą w środku wypukły romb,z dwiema kutymi antabami przy zawiasach, przez skobleprzewleczony łańcuch zamknięty kłódką.Pod uderzeniami drzwi dudnią głucho, szalówka kryje solidneciesielstwo. Tych nie wyważysz, co?  Dymitr nie może darować mitamtych rozbitych drzwi na ulicy Wróblej.- Po co, wystarczy wyjąć skobel, mam w kajaku kombinerki.- Predylekcja do włamań, zle skończysz, Adam - puszczyk nieprzyjaciel.Wracamy na brzeg, i tak musimy zabrać niezbędne rzeczy,taplamy się w bagnie jak prosięta.Z powrotem jest trochę lepiej,ja niosę śpiwory i torbę z jedzeniem.Dymitr gruntuje wiosłem,przyświeca latarką. Otwieraj - Dymitr daje mi błogosławieństwo; krążek światła nieruchomieje na kłódce.Podsadziłem kombinerki pod skobel,nawet gładko wyszedł.W sieni pachnie pleśnią i mokrą ziemią.Na polepie z ubitejgliny stoi wysoka pryzma brunatnych cegiełek.- Torf - stwierdza Dymitr; kopnięciem otwiera następnedrzwi, omiata wnętrze światłem baterii [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •