[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Onzell została w domu z Pta-szycą, której się pogorszyło.Ruth zamartwiała się na śmierć o Kikutka, Idgie i Smokeya,którzy jeszcze nie wrócili. Ona wróci  powiedziała Sipsey. Już taka jest, cięgiem gdzieś ucieka.Przeciepanienka wie, że Idgie nie da, żeby coś się stało temu chłopakowi.Godzinę pózniej, kiedy Grady Kilgore i jego chłopaki pili poranną kawę, usłysze-li dzwięk klaksonu zbliżający się do kawiarni.Potem z daleka dobiegło ich dzwonieniegwiazdkowych dzwoneczków, coraz głośniejsze i głośniejsze.Wszyscy wstali, żeby wyj-rzeć przez okno i nie mogli uwierzyć własnym oczom.Obok, w salonie piękności, Opalwylewając jaskrawozielony szampon Palmolive na głowę klientki, która zawsze przy-chodziła o szóstej trzydzieści, wyjrzała przez okno i krzyknęła tak głośno, że biednaBiddie Louis Otis nieomal umarła ze strachu.Koło kawiarni, cała obwieszona skórzanymi bransoletami, dzwoneczkami i jaskra-wofioletowymi piórami, radośnie paradowała Panna Fancy, trąbą wywijając w powie-trzu.Bardzo jej się tu podobało.Szła torami w kierunku Troutville.Kiedy Sipsey wyszła z kuchni i zobaczyła, że za oknem przetacza się jakiś potężnyzwierz, wpadła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi na klucz.Sekundę pózniej do kawiarni wparował Kikutek. Mamo! Mamo! Chodz szybko!  I wybiegł, ciągnąc za sobą Ruth.Kiedy Panna Fancy szła sobie spacerkiem brudnymi, nie wybrukowanymi ulicami114 Troutville, wokoło otwierały się drzwi i powietrze wypełniało się głosami dzieci krzy-czących z uciechy.Ich oszołomieni rodzice, wielu jeszcze w koszulach nocnych i piża-mach, z włosami nakręconymi na papiloty, stali oniemiali.J.W.Moldwater, treser Panny Fancy, szedł obok niej.Poprzedniej nocy wdał sięw dyskurs z tą starą cwaniaczką, whisky, i przegrał.Teraz pragnął tylko jednego: żeby tedzieciaki, które biegły koło niego, podrygując jak meksykańska skacząca fasola*którejruchy wywołują efekt  skakania ziaren] i krzycząc przenikliwie, uciszyły się.Odwrócił się do Idgie, która szła z nim. Gdzie ona mieszka? Niech pan idzie za mną.Onzell, jeszcze w fartuszku, wybiegła z domu i krzyknęła na Dużego George a.Wy-łonił się zza domu z siekierą, którą rąbał drewno, i stał przez chwilę w miejscu, nie wie-rząc własnym oczom.Potem spojrzał na Idgie i powiedział cicho: Dziękuję, panienko Idgie.Dziękuję.Oparł siekierę o ścianę i wszedł do domu.Zaczął ostrożnie odwijać chudziutkądziewczynkę z kołdry. Ktoś do ciebie przyjechał aż z Birmingham, malutka. I zaniósł ją na ganek.Kiedy wyszli, J.W.Moldwater trącił swoją pomarszczoną przyjaciółkę patykiem i sta-ry weteran cyrku usiadł na tylnych nogach, i przywitał Ptaszycę głośnym trąbnięciem.Oczy Ptaszycy rozbłysły i wypełniły się zachwytem na widok gościa na podwórku. Oooooch, tatusiu, to Panna Fancy. powiedziała. To Panna Fancy.Ruth wzięła Onzell pod rękę i patrzyła, jak skacowany treser prowadzi słonia do kra-wędzi ganku.Dał Ptaszycy torebkę orzeszków za pięć centów i powiedział, że, jeśli chce,może nimi poczęstować słonicę.Willie Boy tylko wyglądał przez okno.Inne dzieciakiteż trzymały się w rozsądnej odległości od tego ogromnego, szarego czegoś wielkościdomu.Ale Ptaszyca nie czuła lęku i, jeden po drugim, podawała Pannie Fancy orzeszki,rozmawiając z nią jak ze starą przyjaciółką.Powiedziała jej, ile ma lat i do której klasychodzi.Panna Fancy mrugała oczami i wyglądała tak, jakby rzeczywiście słuchała.Brałaorzeszki od dziewczynki po jednym na raz, tak delikatnie jak kobieca dłoń w rękawicz-ce wyjmuje drobne z portmonetki.Po dwudziestu minutach Ptaszyca pomachała słoni-cy na pożegnanie i J.W.Moldwater ruszył z Panną Fancy z powrotem do Birmingham.Poprzysiągł sobie, że już nigdy nie wypije ani kropli i nigdy, przenigdy nie zgodzi się nacałonocnego pokerka z nieznajomymi.A Ptaszyca weszła do domu i zjadła trzy maślane herbatniki z miodem.*Meksykańska skacząca fasola  odmiana fasoli, w której lęgną się larwy maleńkiej ćmy,115 VALDOSTA, GEORGIA15 września 1924Dwa tygodnie po tym jak Ruth Jamison wróciła do domu i wyszła za mąż, Idgie po-jechała do Valdosty i zaparkowała samochód na głównej ulicy, przed redakcją gaze-ty, a koło fryzjera.Jakąś godzinę pózniej wysiadła i przeszła przez ulicę do sklepu spo-żywczego na rogu.Bardzo przypominał sklep jej taty, ale był większy, miał drewnianąpodłogę i wysoki dach.Chodziła tam i z powrotem, przyglądając się towarom.Po paruchwilach łysiejący mężczyzna w białym fartuchu spytał ją: Czym mogę służyć, panienko? Co podać?Idgie poprosiła o parę solonych krakersów i kilka plasterków tego sera, który leżałna ladzie. Nie orientuje się pan przypadkiem, czy Frank Bennett jest dzisiaj w mieście, co? Kto? Frank Bennett. A, Frank.Nie, zwykle przyjeżdża tutaj w środy do banku, a czasami do fryzjera podrugiej stronie ulicy.A co? Chce się pani z nim zobaczyć? Nie, nawet go nie znam.Zastanawiałam się tylko, jak wygląda. Kto? Frank Bennett.Podał Idgie krakersy i ser. Chce pani coś do picia? Nie, to wszystko.Wziął od niej pieniądze. Jak wygląda? Niech no się zastanowię.No, nie wiem, chyba jak wszyscy.Spory fa-cet.z czarnymi włosami, niebieskimi oczami.no i oczywiście jedno oko ma szklane.116  Szklane? No, stracił je na wojnie.Gdyby nie to, byłby całkiem przystojnym facetem. Ile ma lat? A ze trzydzieści pięć, sześć, coś koło tego.Ojciec mu zostawił osiemset akrów zie-mi jakieś dwadzieścia kilometrów za miastem, więc Frank nieczęsto tu przyjeżdża. Czy jest miły? To znaczy, czy ludzie go lubią? Franka? No, raczej tak.Dlaczego pani pyta? Tak się tylko zastanawiam.Moja kuzynka jest z nim zaręczona, no więc tak się za-stanawiam. To pani jest kuzynką Ruth? Och! To przemiła osoba.Ma tu dobrą opinię.ZnamRuth Jamison od maleńkości.Zawsze taka grzeczna.Teraz uczy moją wnuczkę w szkół-ce niedzielnej.Jedzie pani do niej z wizytą?Idgie zmieniła temat. Chyba jednak wezmę coś do picia. Wiedziałem.Co sobie pani życzy? Mleko? Nie, nie lubię mleka. Coś zimnego? Ma pan napój truskawkowy? Jasne. Poproszę jeden.Przyniósł jej napój. Cieszymy się, że Ruth wychodzi za Franka Bennetta.Jej i jej matce było bardzociężko, odkąd umarł jej tata.W zeszłym roku próbowaliśmy jej pomóc, ale nie chcia-ła wziąć ani grosza.Duma.A zresztą nie mówię niczego, o czym by pani nie wiedzia-ła.Zatrzyma się pani u nich? Nie, jeszcze się z nimi nie widziałam. Wie pani, gdzie jest ich dom, prawda? Dosłownie dwie przecznice dalej.Mogę pa-nią zaprowadzić.Czy ona wiedziała, że pani przyjeżdża? Nie, ale nic nie szkodzi.Prawdę mówiąc, proszę pana, lepiej żeby nie wiedzieli, żetu byłam.Ja tylko tędy przejeżdżałam.Jestem akwizytorem z firmy perfumeryjnej Ro-sebud. Naprawdę? Tak.Muszę jeszcze wpaść do paru miejsc, zanim wrócę do domu, więc lepiej, jak jużsobie pójdę.Chciałam tylko się upewnić, że ten Frank jest w porządku, a nie chcę, żebyRuth się dowiedziała, że rodzina się o nią martwi.Mogłaby się zdenerwować.Pojadę więcdo domu i powiem jej cioci i wujkowi, a moim rodzicom, że wszystko jest w porządku.Pewnie wrócimy tu na ślub, a ona tylko by się zdenerwowała, że o nią rozpytujemy, więc117 będę się już zbierała do domu.Dzięki [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •