[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaraz potem rozległo się brzęczenie i turkot, ale inny niż dźwięk pracującego kołowrotka staruszki.Było jednak bardzo ciche, gdyż kądziel staruszki wirowała przeraźliwie szybko, a niebawem do odgłosów w pokoju dołączyło bicie starego zegara.Nie widziałem już osób siedzących na ławie i do reszty pogrążyłem się w przerażającej lekturze, gdy nagle do pokoju powrócił starzec w butach, ubrany w luźny stary strój i usiadł na ławce z dala ode mnie tak, że nie mogłem go widzieć.Wyczekiwanie było bardzo denerwujące a wrażenie to podwajała obecność bluźnierczej książki, którą trzymałem w dłoniach.Kiedy wybiła jedenasta starzec wstał, prześlizgnął się do masywnej, rzeźbionej komody stojącej w rogu i wyjął z niej dwa płaszcze z kapturami.Jeden nałożył sam, drugim zaś owinął staruszkę, która wreszcie przestała prząść.Następnie oboje ruszyli ku drzwiom wyjściowym; kobieta wyraźnie utykała, starzec zaś wyjąwszy mi z rąk książkę, którą czytałem skinął na mnie, po czym nasunął kaptur głębiej na czoło i mroczny cień przesłonił jego nieruchome oblicze, czy może raczej maskę.Wyszliśmy na ulicę w bezksiężycową noc i podążyliśmy przez labirynt wąskich, krętych, trudnych do przebycia uliczek.Gdy szliśmy, światła w oknach z zaciągniętymi zasłonami gasły, jedno po drugim.Psia Gwiazda łypała z niebios na potoki odzianych w płaszcze i peleryny postaci, wypływające bezgłośnie ze wszystkich bram, wejść i drzwi, formujących gigantyczne procesje sunące ulicami, mijające skrzypiące na wietrze, zardzewiałe szyldy i przedpotopowe topole, przesuwające się obok chat ze słomianymi dachami i diamentowymi wielopanelowymi oknami, przemykające w pośpiechu alejkami, gdzie popadające w ruinę domy osuwając się nadgryzione zębem czasu na siebie, stykały się ścianami, aby później wspólnie obrócić się w gruzy, przecinające otwarte place i dziedzińce kościołów, na których kołyszące się latarnie tworzyły przeraźliwe, wirujące w obłędnym tańcu świetlne konstelacje.Podążałem wraz z tymi milczącymi tłumami w ślad za moimi cichymi przewodnikami; czułem uderzające mnie łokcie, które wydawały się nienaturalnie miękkie, i nacisk podejrzanie wiotkich piersi i brzuchów; nigdzie jednak nie dostrzegłem żadnego oblicza, ani nie usłyszałem choćby jednego słowa.Dziwne procesje pięły się coraz wyżej i wyżej w górę: ujrzałem, że ich celem, miejscem w którym gromadziły się tłumy, był szczyt pagórka pośrodku miasta, na którym wznosił się ogromny biały kościół.Widziałem go z drogi na zboczu wzgórza, gdy o zmierzchu przyglądałem się Kingsport i zamarłem, gdy odniosłem wrażenie, że przez krótką chwilę na końcu jego iglicy zdawał się balansować świecący jasno Aldebaran.Wokół kościoła znajdowała się otwarta przestrzeń, po części dziedziniec z widmowymi kolumnami, po części zaś na wpół wybrukowany plac omieciony wiatrem ze śniegu i otoczony plugawymi, archaicznymi domami o spiczastych dachach i górującymi nad nimi topolami.Ogniki śmierci tańczyły nad grobowcami ukazując przerażające wizje, choć mogło wydawać się osobliwe, iż nie rzucały one cieni.Po minięciu dziedzińca, gdzie nie było już żadnych domów, ujrzałem wierzchołek wzgórza i odbicie migoczących gwiazd w wodach zatoki, samo miasto było niewidoczne w ciemnościach.Co pewien czas zapalona latarnia kołysząc się przemierzała serpentynę alejek, aby omieść tłum, który obecnie w milczeniu znikał wewnątrz kościoła.Odczekałem aż korowód zniknie w mrocznym wejściu i zaczekałem aż do środka wejdą ostatni sunący wolno maruderzy.Starzec pociągnął mnie za rękę, ja jednak uparłem się, że będę ostatni.Przekroczywszy próg zatłoczonej świątyni, w której panowały egipskie ciemności, raz jeszcze obejrzałem się za siebie i omiotłem spojrzeniem dziedziniec skąpany w dziwnej, przerażającej, złowrogiej fosforescencji.Kiedy to uczyniłem - zadrżałem.Wiatr nie pozostawił na szczycie pagórka zbyt wiele śniegu, widać było jedynie kilka białych spłachci przy drzwiach, jednak, w tej krótkiej chwili, moje oczy nie dostrzegły na nich żadnych śladów stóp, nawet moich własnych.Kościół był słabo oświetlony kilkoma latarniami, gdyż większość ludzi, którzy tu weszli, zniknęli.Przechodzili główną nawą ku otwartej klapie zejścia prowadzącego do krypt, ziejących upiorną czernią poniżej kazalnicy, bezgłośnie schodzili w duszną czeluść.Długość tego milczącego korowodu była zatrważająca, a jeszcze większą grozą napawał mnie widok upiornej procesji schodzącej w głąb sędziwego grobowca.Nagle zauważyłem, że w posadzce grobowca znajdowała się szczelina i tam właśnie wchodzili milczący, czarno odziani ludzie; w chwilę potem wszyscy schodziliśmy po złowieszczych, kamiennych stopniach; wąskie, wilgotne schody wydzielające dziwny odór wiły się, zdawałoby się bez końca, w głąb trzewi wzgórza wzdłuż monotonnych ścian, ociekających wilgocią kamiennych bloków i odpadającej gipsowej zaprawy.Było to milczące, szokujące zejście i po krótkiej acz przerażającej przerwie zauważyłem, że wygląd ścian i podłoża zmienił się, jakby stopnie wykute zostały w litej skale.Najbardziej niepokoiło mnie, że setki schodzących po nich stóp nie czyniło żadnego, nawet najcichszego dźwięku czy echa.Po kolejnych eonach chodzenia, ujrzałem kilka bocznych korytarzy czy nor prowadzących do tego nocnego korytarza tajemnic z nieznanych, atramentowe czarnych, czeluści
[ Pobierz całość w formacie PDF ]