[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Często dołączały małe holo.Niektóre nawet nieźle wyglądały.Tylko za małe, za małe, za małe.- O co tu chodzi? - spytał B'oosa, podnosząc jeden z odrzuconych listów.- Biznes - odparłem krótko.- Nie wygląda to na biznes - powiedział B'oosa, podnosząc z kolei holo.Zaczerwieniłem się.- Większość to jednak biznes.- Nie będziesz miał na to czasu.Dziś po południu wyjeżdżamy na zwiedzanie Korytarza Boswash.Nie pamiętasz? Czy ty w ogóle zainteresowałeś się programem?- Boswash.Hm.- To nadzwyczaj kształcące.Przydałoby się tobie.- Przydałyby się również pieniądze.- Zapomnij o tym, Carl.Kiedy dotrze to do twojego zakutego łba, że nikt nie wini ciebie za ten podatek ani nikt nie oczekuje, że go spłacisz?- Łatwo ci mówić.Twoja rodzina mogłaby swobodnie kupić całą naszą wioskę.B'oosa zamyślił się chwilę.Może przeliczał.- To prawda - powiedział poważnie.- Ale to nie ma nic do rzeczy.Poddałem się.On nie jest w stanie mnie zrozumieć.Zaczął przesuwać listy po stole.- Dziwaczny zwyczaj - powiedział z lekkim uśmiechem.- Naprawdę wszystko pisane jest przez nadawcę.Nie drukowane.Dziwaczne.Na jednym z listów rozpoznałem znajome nazwisko i przechwyciłem go, zanim zdążył to zrobić B’oosa.Nadawcą był Marcos Salvadore, Hellerianin, którego spotkałem na Plaza de Gladiatores.Schowałem list w fałdy mojej tuniki.Sądzę, że B’oosa niczego nie zauważył.- Co to jest Korytarz Boswash? - spytałem, udając zainteresowanie.B’oosa wyglądał na zaskoczonego, odłożył listy, które przeglądał.- Cieszę się, że zaczynasz wykazywać trochę zdrowego zainteresowania.Boswash jest megamiastem na północno-wschodnim wybrzeżu tego kontynentu.Bardzo historyczne.Pozwól, że ci pokażę.Wstał, by sięgnąć po książkę z biblioteczki.Wykorzystując to, wyciągnąłem szybko list i otworzyłem.Wewnątrz znajdował się tylko numer telefonu.Postarałem się go zapamiętać i zgniotłem kartkę.- To jest Boswash - powiedział B'oosa, rozkładając książkę z barwną mapą.- Dziś po południu udajemy się do DeeCee, jutro do Nowego Jorku.W czasach, gdy ta planeta składała się z wielu oddzielnych krajów, DeeCee było stolicą tego szczególnego kraju, a Nowy Jork był jego największym miastem.Mamy tam wiele do obejrzenia.- To fascynujące - skłamałem.- Kiedy wyjeżdżamy?- Za dwie godziny.- Nie mogę się doczekać! To akurat było prawdą.* * *Dworzec w DeeCee był dokładnie taki, jakiego oczekiwałem: wypełniony po brzegi głośnym, rozgorączkowanym tłumem.Nasza grupa została pochłonięta przez kłębiące się masy ludzi, ludzi w pośpiechu goniących nie wiadomo za czym.Nie starałem się nawet zrozumieć.Brakowało mi wyobraźni i nie obchodziło mnie to.Dawało mi to natomiast doskonałą możliwość ukrycia się.B’oosa szedł po mojej prawej stronie, Francisco po lewej.- Muszę iść do ubikacji - powiedziałem, gwałtownie zawracając wózek i zmierzając szybko do drzwi z napisem: Hombres[8].Byli nadal tuż za mną, ale zostali po drugiej stronie drzwi.Nie zwalniałem.Wtoczyłem wózek do jednej z kabin i na nogach udałem się do tylnego wyjścia.Odczuwałem jeszcze ból w pięcie, ale musiałem dostać się do telefonu.Tylne drzwi wychodziły na drugą olbrzymią halę dworcową, dokładnie taką jak ta, którą przed chwilą opuściłem.Rozejrzawszy się wokół, spostrzegłem rządek telefonów i skierowałem się w ich kierunku.Szybko! Wyróżniałem się w tłumie jak planeta między księżycami.Nawet zgarbiony i utykający górowałem nad tymi ziemskimi krasnalami.Wcisnąłem się do jednej z budek telefonicznych stojących w tyle i jak mi się wydawało nie bardzo na widoku.Nie wiedziałem, ile mam czasu, zanim B'oosa i Francisco zaczną mnie szukać.Na pewno nie było go dużo.Miałem jednak nadzieję, że wtedy już mnie tu nie będzie.Wystukałem szybko numer otrzymany od Hellerianina.Musiało to być dosyć daleko, gdyż automat zażyczył sobie całej garści monet.Na szarym ekranie pojawiła się twarz.Twarda, pobrużdżona twarz z wąsami i czarnymi, niesfornymi włosami odgarniętymi do tyłu.Gniewny wyraz zniknął, gdy mężczyzna mnie ujrzał.Niemalże uśmiechał się.- A! Pan Bok.Dobrze, że pan dzwoni.Pozwoli pan, że się przedstawię: Paul Wolfe z “Wolfe i spółka”.Pewien wspólny znajomy powiedział mi, że może nas skontaktować.- Ma pan zapewne na myśli Marcosa Salvadore, Hellerianina?Skinął głową.- Pan Salvadore od czasu do czasu pracuje dla mnie.Jest być może trochę szorstki, ale na swój sposób niezwykle efektywny.Wspomniał mi o pańskim problemie.- Moim problemie?- Wspomniał, że potrzebuje pan pieniędzy i ma bardzo mało czasu, by je zdobyć.Zapewne pan zauważył, że to dosyć trudne do zrealizowania na Ziemi.- Przekonuję się o tym w dosyć bolesny sposób.- Wiem.Nie wiem natomiast, czy zdaje pan sobie sprawę z faktu, że wywołał pan u nas swego rodzaju sensację.Obywatele Springworld nie są częstymi gośćmi na naszej planecie, a pan dał znakomite widowisko.Do tego właśnie zmierzam.- Tak?- Widzi pan, jednym z wielu obszarów mojej działalności jest organizowanie pokazów takich jak ten pański z rekinami.Z tym że moje są szczególne.Nazywamy je “Jeden strzał”.Są niezwykle popularne wśród tych, którzy lubią taką rozrywkę, to jest wśród wszystkich mieszkańców Ziemi.Mogę dobrze zapłacić.- Jak dobrze?- O ile pamiętam, nasz przyjaciel mówił coś o piętnastu tysiącach.Czy o to chodziło? Przytaknąłem.- Dokładnie o to.Co miałbym za tę sumę zrobić?- Pokonać w pojedynku na śmierć i życie białego niedźwiedzia.Albo on albo pan.Nie ma mowy! Pamiętałem byka i jego śmierć.Nigdy więcej.- Pieniądze są w porządku, panie Wolfe.Ale nie będę zabijał zwierząt dla pieniędzy.Czy wystarczy, jeśli pozbawię go przytomności?Myślał przez chwilę, szarpiąc wąsa.- To może być trudniejsze niż zabicie go.Sądzę jednak, że komuś tak dużemu może się to udać.Moja publiczność chce oglądać krew, ale to też kupią.Niedźwiedzia to ograniczenie oczywiście nie dotyczy.- Gdzie i kiedy? - spytałem, chcąc już stąd znikać.Za 15 000 pesos gotów byłem walczyć z ognioszczurem z rękoma związanymi z tyłu.- Walka odbędzie się w Anchorage-Sybirsku.Najchętniej jutro po południu, Jeśli jest pan w stanie zdążyć.Mam wykupione godzinne okienko w programie holo między szesnastą a siedemnastą.Można by ją tam wpasować.- Już wyruszam - powiedziałem.- Aha.Jak tam się dostać?- Gdzie pan jest teraz?- W DeeCee.- Dobra.Niech pan wsiądzie w metro do Seattle, a stamtąd promem do Anchorage-Sybirska.Tam spotka pan moich ludzi.Nie sądzę, by mieli problemy z rozpoznaniem pana.- Rozparł się wygodnie na krześle.- I proszę się nie przejmować wydatkami.Proszę mnie nimi obarczyć.Jestem tu znany.- Nie wątpię.Jeszcze jedna rzecz.Te niedźwiedzie - spytałem - czy to coś podobnego do byków albo rekinów?Zaśmiał się.- Nie, wcale nie.Sądzę, że to zwierzę będzie właściwym przeciwnikiem dla pana.Nie to chciałem usłyszeć.- Do zobaczenia wieczorem - powiedział.- Oczekuję pana osobiście.- Ja również - odparłem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]