[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszystko odbywało się biegiem i gdy tylko cysterny odjechały, zapuszczono silniki.Wywiad doniósł, że Niemcy chcą jeszcze tego ranka odholować uszkodzony włoski krążownik z suchego doku w La Spezia i zatopić go u wejścia do portu, aby uniemożliwić aliantom korzystanie z portu, kiedy zajmą miasto.Raz przynajmniej dane wywiadu okazały się prawdziwe.Długi okręt znajdował się pośrodku przystani, kiedy nadlecieli od zachodu i rozłupali go na drzazgi bezpośrednimi trafienia­mi ze wszystkich kluczy, co napełniło ich serca falą niezwykle przyjemnej solidarnej dumy, dopóki nie stwierdzili, że znajdują się w samym środku nawałnicy ognia przeciwlotniczego z dział ukrytych za każdym załomem wzgórz, wielką podkową otaczających przystań.Nawet Havermeyer zaczai stosować najdziksze uniki, na jakie go było stać, kiedy ocenił odległość dzielącą go jeszcze od granicy bezpieczeńst­wa, a Dobbs, pilotujący jeden z samolotów jego klucza, zrobi} zyg tam, gdzie miał zrobić zag, i wpadł na sąsiedni samolot odcinając mu ogon.Jego skrzydło oderwało się przy tym u nasady i samolot runął jak kamień, w jednej chwili niknąc z oczu.Nie było żadnego ognia ani dymu, żadnego złowieszczego dźwięku.Jedynie pozostałe skrzydło obracało się ciężko niczym mieszadło do cementu, kiedy samolot spadał dziobem w dół po linii prostej ze wzrastającą szybkością, aż zderzył się z wodą, która rozkwitła pieniście jak biała lilia wodna na granatowym morzu i zamknęła się z powrotem gejzerem lawendowych bąbelków, kiedy samolot zatonął.Wszystko trwało kilka sekund.Nie było żadnych spadochronów.A w tym drugim samolocie zginął Nately.36 PiwnicaKapelan omal nie przypłacił życiem śmierci Nately'ego.Kapelan Tappman w okularach na nosie siedział w swoim namiocie i coś pisał, kiedy zadzwonił telefon i zawiadomiono go z lotniska o zderzeniu w powietrzu.Wnętrzności momentalnie zamieniły mu się w suchą glinę.Drżącą ręką odłożył słuchawkę.Druga ręka też mu zaczęła drżeć.Nieszczęście było tak wielkie, że nie mieściło się w głowie.Dwunastu zabitych — jakie to straszne, jakie to potworne! Czuł, jak narasta w nim przerażenie.Modlił się żarliwie, żeby wśród ofiar nie było Yossariana, Nately'ego, Joego Głodomora i pozostałych jego przyjaciół, ale zaraz zganił się ze skruchą, gdyż modlić się o ich bezpieczeństwo znaczyło modlić się o śmierć innych, nie znanych mu nawet młodych ludzi.Było za późno, żeby się modlić, ale było to jedyne, co umiał robić.Serce waliło mu z hałasem, który zdawał się dochodzić skądś z zewnątrz, i wiedział, że nigdy już nie usiądzie w fotelu dentystycznym, nie spojrzy na lancet chirurga, nie będzie świadkiem wypadku samochodowego i nie usłyszy krzyku w nocy, żeby nie odczuć tego samego gwałtow­nego łomotania w piersi i lęku przed śmiercią.Nigdy nie będzie mógł obserwować bójki bez obawy, że zaraz zemdleje i roztrzaska sobie czaszkę o krawężnik albo że dozna śmiertelnego ataku serca lub wylewu krwi do mózgu.Zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś ujrzy żonę i trójkę swoich małych dzieci.Zastanawiał się, czy w ogóle powinien zobaczyć się jeszcze z żoną, po tym jak kapitan Black zasiał w jego sercu tak poważne wątpliwości co do wierności i charakteru wszystkich kobiet.Uważał, że wielu innych mężczyzn mogłoby ją lepiej zaspokoić seksualnie.Kiedy teraz myślał o śmierci, myślał zawsze o swojej żonie, a kiedy myślał o żonie, zawsze myślał o tym, że może ją stracić.Po minucie na tyle odzyskał siły, że wstał i poszedł z ponurą niechęcią do sąsiedniego namiotu po sierżanta Whitcomba.Pojechali jeepem.Kapelan zacisnął dłonie w pięści i oparł je o kolana, żeby mu się nie trzęsły.Zacisnął też zęby, usiłując nie słuchać ożywionej paplaniny sierżanta Whitcomba na temat tragicznego wydarzenia.Dwunastu zabitych oznaczało dwanaście następnych listów kondolencyjnych z podpisem pułkownika Cathcarta, które można było wysłać za jednym zamachem, co dawało sierżantowi Whitcombowi nadzieję, że artykuł o pułkowniku Cathcarcie ukaże się jeszcze w wielkanocnym numerze “The Saturday Evening Post".Na lotnisku panowała grobowa, wykluczająca wszelki ruch cisza, jakby tępe, bezwzględne zaklęcie spętało jedyne istoty mogące mu się przeciwstawić.Kapelan był wstrząśnięty.Nigdy w życiu nie widział tak wielkiego, przerażającego bezruchu.Prawie dwustu zmęczonych, spo­niewieranych ludzi trzymając spadochrony stało w ponurej, nierucho­mej gromadzie przed namiotem odpraw, a ich twarze wyrażały różne odcienie oszołomienia i przygnębienia.Wyglądali, jakby nie chcieli odejść, nie mogli ruszyć się z miejsca.Kapelan zbliżając się odczuwał ogromne skrępowanie z powodu cichego odgłosu swoich kroków.Jego oczy pośpiesznie, gorączkowo przeszukiwały nieruchomy labirynt bezwładnych postaci.Wreszcie ku swojej wielkiej radości dostrzegł Yossariana, ale zaraz szczęka opadła mu powoli z nadludzkiego przerażenia, gdyż zauważył na twarzy Yossariana żywy, bolesny, zacięty wyraz dotkliwego, nieprzytomnego cierpienia.Zrozumiał od razu skręcając się z bólu i potrząsając głową przecząco i błagalnie, że Nately nie żyje.Ta świadomość wprawiła go w stan odrętwienia.Z gardła wyrwał mu się szloch.Krew odpłynęła mu z nóg i przestraszył się, że zaraz upadnie.Nately nie żył.Wszelka nadzieja, że się pomylił, została zgaszona dźwiękiem nazwiska Nately'ego wyłaniającym się wyraźnie raz po raz z ledwie słyszalnego pomruku głosów, jaki nagle dotarł do jego świadomości.Nately nie żył: zabili chłopca.W krtani kapelana narastał skowyt, broda zaczęła mu się trząść, łzy napłynęły do oczu i zapłakał.Ruszył na palcach w stronę Yossariana, żeby przy jego boku opłakiwać Nately'ego i dzielić z nim swój niemy ból.W tym momencie jakaś dłoń chwyciła go brutalnie za ramię i ostry głos spytał:— Kapelan Tappman?Odwrócił się zdziwiony i zobaczył zażywnego, zadzierzystego pułkownika z dużą głową, wąsami i gładką, rumianą cerą.Widział go po raz pierwszy w życiu.— Tak.O co chodzi? — spytał.Palce zaciśnięte na jego ramieniu sprawiały mu ból i kapelan na próżno usiłował uwolnić rękę.— Proszę z nami.Kapelan cofnął się zaskoczony i przestraszony.— Dokąd? Dlaczego? Kim pan jest?— Niech ksiądz lepiej pójdzie z nami — z pełnym sza­cunku smutkiem odezwał się z drugiej strony kapelana chudy major o orlim profilu.— Reprezentujemy rząd i chcemy zadać księdzu kilka pytań.— Jakich pytań? O co chodzi?— Czy to pan jest kapelan Tappman? — spytał otyły pułkownik.— To on — odpowiedział sierżant Whitcomb.— Niech pan z nimi idzie — krzyknął kapitan Black z wrogim, pogardliwym uśmieszkiem.— Dobrze panu radzę, niech pan wsiada z nimi do auta.Kapelan nie miał siły oprzeć się ciągnącym go rękom.Chciał wezwać na pomoc Yossariana, ten był jednak za daleko, żeby go usłyszeć.Niektórzy z bliżej stojących zaczynali spoglądać na niego z zaciekawieniem.Kapelan pochylił płonącą ze wstydu twarz i po­zwolił się wepchnąć na tylne siedzenie sztabowego samochodu, gdzie posadzono go między grubym pułkownikiem o dużej, różowej twarzy i chudym, uroczystym, posępnym majorem.Odruchowo wyciągnął ku nim przeguby, myśląc przez chwilę, że będą chcieli go zakuć w kajdany [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •