[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oboje byli za­skoczeni.Ale snuli plany, długofalowe plany.Pocałował Nelę jeszcze raz i wyszedł szybko.Doleciał he­likopterem do Bramy.Szybki pneumowagon dowiózł go do Dolnego Chicago, ale nie udał się do biura.Ono też było zbyt znajome.Odszukał śluzę i wyszedł w Przestrzenie, automatycznie zdejmując reflektorek z wieszaka, ale wsuwając go od razu do kieszeni.Gigantyczna arteria Drogi za jego plecami koja­rzyła mu się z ogromnym wężem Midgardu, którego sploty toną w mroku.Otoczył go pomruk basowych grzmotów.Grunt pod noga­mi był szorstki i twardy.Szedł powoli, rozglądając się do­okoła po tytanach usługujących miastu.Pompy posapywały i krztusiły się; w karmazynowym pół­mroku biło serce Dolnego Chicago.Tuż obok uniosła sięczęść jakiegoś mechanizmu i zniknęła w zalegającym w gó­rze cieniu.Z ciemności wypadł wprost na niego tłok o śred­nicy piętnastu metrów, zawahał się i cofnął się gwałtownie.Wysunął znowu i cofnął, wysunął i cofnął, wysunął.Po sklepieniu przykrywającym Dolne Chicago pełzały błyskawice wyładowań.Br-r-ruuum-tlik!To tłok.Sssssssss.Sprężone powietrze.Ruuuum.ruuuum.Pompa.Stopy grzęzły w sproszkowanym żużlu.Tam w dole coś się poruszało.Przykucnął i patrzył w osłupieniu na czerwone i czarne obiekty sunące szybko i bezszelestnie po popiołach.Figury szachowe.Ręka przeniknęła przez nie.Złudzenie.Figury szachowe maszerowały dwójkami.Pro­jekcja jego myśli zaabsorbowanych światem po drugiej stro­nie lustra, gdzie to, co spodziewane, nie zawsze się zdarza.Nie było ich tam.Nie spojrzał już pod nogi, żeby się upewnić.Zawrócił i ruszył pośpiesznie ku najbliższej Drodze, nie słysząc baso­wego grzmotu Przestrzeni otaczającego go zewsząd i zwielo­krotnionego echem.Śluza otworzyła się; przekroczył ją i zajął fotelik na jed­nym z pasów.Położył otwartą dłoń na wyściełanym opar­ciu.Nagle coś mu w nią wciśnięto; instynktownie zacisnął palce.Metalowy cylinder.Obejrzał się.Jego fotelik sunął przed siedzeniem znajdu­jącym się na wolniejszym pasie, które przed chwilą mijał.Zajmował je kurier Daniel Ridgeley z płonącymi podniece­niem, czarnymi jak smoła oczami.Cameron podniósł rękę i cisnął cylindrem prosto w Ridge­leya.Kurier rzucił się w bok i pochwycił go.Jego usta rozchyli­ły się w bezgłośnym śmiechu.Palce dyrektora dotknęły klawisza; fotelik zsunął się w za­toczkę.Po chwili Cameron już w nim nie siedział; przepeł­niała go zwierzęca, zimna panika.Teraz pragnął nie tego mrocznego, obcego ogromu Przestrzeni, a rzeczy znajo­mych.Znajdował się przed ambulatorium swojego departa­mentu, mógł się tu schronić przed.Przed czym?Obejrzał się przez ramię, ale Ridgeley już znikł.Panika jednak go nie opuszczała.Wszedł do windy.Wysiadł z niej nie zwracając uwagi, które to piętro.Stał w skąpo oświetlo­nej sali zastawionej jasnymi prostokątami kilkunastu łóżek.Postąpił kilka kroków i zatrzymał się chłonąc spokój prze­pełniający to miejsce.- Wszystko w porządku? - rozległ się głos pielęgniarki.- W porządku - odezwał się Cameron.- To ja, dyrek­tor.- Słucham, panie Cameron.Winda syknęła.Włączył się cichy brzęczyk; sygnalizował wtargnięcie do budynku kogoś nieupoważnionego.Głos pie­lęgniarki, przekazywany przez głośnik monitora, zaczai coś mówić i urwał.Cameron odwrócił się na pięcie i zaczai się cofać.Wyczuł za sobą taflę drzwi.Namacał gałkę, a ta ustąpiła pod jego palcami jak plastelina.Ktoś nadchodził koryta­rzem, ktoś wydający z krtani urywane, chrapliwe dźwięki.Ale w przeciwległej ścianie sali odsunęły się drzwi windy i stanęła w nich zwalista, przygarbiona postać kuriera, bezkształtna sylwetka podświetlana blaskiem bijącym z ka­biny.W korytarzu za drzwiami, o które opierał się Cameron, ktoś bełkotał - Kuk-k-k-k-k.Ridgeley ruszył.Cameron widział w jego dłoni cylinder.Dyrektor puścił bezużyteczną gałkę u drzwi.- Nie wolno panu tu przebywać - odezwał się piskliwie.- Proszę wyjść.- Mam rozkaz.To sprawa najwyższej wagi.- Niech się pan z tym zwróci do Setha Pella [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •