[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wychodząc na dwór z wiadrem w ręku, smutna i znękana, Kozeta nie mogła się oprzeć, by nie spojrzeć na tę wspaniałą lalkę, na tę “piękną panią", jak ją nazywała.Biedne dziecko aż osłupiało z zachwytu.Nie oglądała jeszcze nigdy lalki z bliska.Cały kram wydał jej się pałacem; ta lalka nie była lalką, ale uroczą zjawą.Była to radość, przepych, bogactwo, szczęście, które objawiły się nagle w jakimś zwodniczym blasku tej nieszczęsnej małej istotce zepchniętej na samo dno ponurej, zimnej nędzy.Z całą naiwną i smutną trzeźwością dziecka Kozeta widziała przepaść dzielącą ją od tej lalki.Mówiła sobie, że “coś takiego" może mieć tylko królewna albo księżniczka.Patrzyła na różową sukienkę, na przygładzone włosy lalki i myślała sobie: “Jaka ta lalka musi być szczęśliwa!" Nie mogła oderwać oczu od cudownego kramu.Im dłużej patrzyła, tym większy ogarniał ją zachwyt.Zdawało jej się, że ogląda raj.Inne lalki, stojące w głębi, wydawały jej się wróżkami i czarodziejkami, kramarz zaś, który przechadzał się w głębi sklepiku, robił na niej wrażenie samego Pana Boga.W tym zachwycie zapomniała o wszystkim, nawet o tym, po co ją wysłano.Nagle gniewny głos Thénardierowej przywołał Kozetę do rzeczywistości.- A to co, niezdaro jedna! Jeszcześ nie poszła? Czekaj no! Już ja ci dam! A co ty tam robisz? Ruszaj zaraz, ty poczwaro!Wyjrzawszy na ulicę Thénardierowa spostrzegła Kozetę stojącą w zachwycie.Kozeta chwyciła wiadro i poczęła umykać najszybciej, jak mogła.VDziecko na pustkowiuOberża Thénardierów znajdowała się niedaleko kościoła, tak że Kozeta musiała iść po wodę do źródła w lesie w stronę Chelles.Nie spojrzała już na żadną wystawę.Póki szła uliczką Piekarską i koło kościoła, oświetlone kramy rozjaśniały jej drogę, niebawem jednak znikło ostatnie światło ostatniego baraku.Biedne dziecko znalazło się w ciemnościach.Zagłębiło się w nie, a że strach zaczął je ogarniać, idąc wymachiwało wiadrem najmocniej, jak mogło.Skrzyp wiadra dotrzymywał Kozecie towarzystwa.Im dalej szła, tym bardziej nieprzeniknione stawały się ciemności.Na ulicach nie było nikogo.Jednakże spotkała jakąś kobiecinę, która odwróciła się na jej widok i stanęła szepcząc: “Gdzie też może iść taki dzieciak? A może to mały wilkołak?" - ale poznawszy Kozetę rzekła: “Patrzcież! toć to Skowronek!"Kozeta przebyła labirynt krętych, bezludnych uliczek, którymi kończy się Montfermeil od strony Chelles.Póki po obu stronach drogi miała domy czy nawet płoty, szła dosyć raźno.Czasem przez szparę okiennic dojrzała blask świecy, tam było światło i życie, tam byli ludzie - to dodawało jej otuchy.Lecz w miarę jak posuwała się naprzód, machinalnie zwalniała kroku.Gdy zaś minęła ostatni dom, stanęła.Wyjść poza ostatnie kramy było bardzo trudno, zapuścić się jeszcze dalej, za ostatni dom - stało się rzeczą niemożliwą.Postawiła wiadro na ziemi, zanurzyła rączkę we włosy i zaczęła się wolno drapać w głowę gestem dziecka przerażonego i nie wiedzącego, co robić.To już nie było Montfermeil, to były pola.Otwierała się przed nią przestrzeń czarna i bezludna.Z rozpaczą spojrzała w tę ciemność, gdzie nie było żywego ducha, gdzie były dzikie zwierzęta, a może i upiory.Patrzyła z natężeniem, słyszała już, jak zwierzęta stąpają w trawie, widziała już wyraźnie, jak upiory poruszają się w gałęziach drzew.Strach dodał jej śmiałości: chwyciła wiadro i rzekła: “Co tam! powiem jej, że nie było wody!" I zdecydowanym krokiem zawróciła do miasteczka.Nie uszła jednak stu kroków, gdy stanęła znowu i znowu zaczęła drapać się w głowę.Teraz ukazała się jej Thénardierowa; ohydna Thénardierowa, z gębą hieny i oczami pałającymi wściekłością.Kozeta rzuciła zrozpaczone spojrzenie za siebie i przed siebie.Co robić? Co robić? Gdzie pójść? Przed nią - zmora Thénardierowej, za nią - wszystkie zmory nocy i lasu.Cofnęła się przed Thénardierową.Zawróciła i zaczęła biec w kierunku źródła.Biegiem wypadła z miasteczka, biegiem zagłębiła się w las, nie patrząc na nic, nie słysząc nic.Gdy już zupełnie zabrakło jej tchu, przestała biec, ale nie przestała iść naprzód.Szła przed siebie jak błędna.Zbierało jej się na płacz.Wchłonęło ją nocne drżenie lasu.Nie myślała nic, nie widziała nic.Ta drobna istotka miała przed sobą niezgłębioną noc.Z jednej strony wszystek mrok, z drugiej - atom.Od skraju lasu do źródła było zaledwie siedem czy osiem minut drogi.Kozeta znała tę drogę, gdyż często chodziła tędy za dnia.Rzecz dziwna, nie zbłądziła po nocy.Prowadziła ją jakaś resztka instynktu.A przecież nie patrzyła ani w prawo, ani w lewo, w obawie, że może dostrzec coś w gałęziach drzew czy w zaroślach.W ten sposób dotarła do źródła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]