[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ja jestem twoim jedynym zbawieniem.Służ mi, to podaruję ci cały świat.Stawisz opór, to zniszczę cię, tak jak to już nieraz czyniłem.Tym razem jednak zniszczę cię razem z duszą, zniszczę cię do ostatka, na zawsze."Znowu zwyciężyłem, Lewsie Therinie".Ta myśl unosiła się poza pustką, trzeba jednak było nie lada wysiłku, by ją ignorować, by nie myśleć o wszystkich tych żywotach, w których to słyszał.Zmienił położenie miecza, a Ba’alzamon ustawił laskę w gotowości.Rand dopiero teraz zauważył, że Ba’alzamon tak się zachowuje, jakby miecz ze znakiem czapli mógł go zranić."Stal nie zrani Czarnego".A jednak Ba’alzamon czujnie śledził ruchy ostrza.Rand stał się jednym z mieczem.Czuł każdą jego cząsteczkę, mikroskopijne drobiny, tysiąckroć za małe, by można je było zobaczyć gołym okiem.Czuł także Moc, która go przepełniała i spływała po ostrzu, przepychając się przez skomplikowane matryce wykute przez Aes Sedai podczas wojen z trollokami.W tym momencie usłyszał jeszcze jeden głos.Głos Lana."Nadejdzie jeszcze taki czas, gdy będziesz pragnął czegoś bardziej, niż pragniesz żyć".Głos Ingtara."Każdy człowiek ma prawo postanowić, kiedy schować miecz".Pojawił się wizerunek Egwene, Egwene w obręczy, dokonującej żywota jako damane."Wątki mojego życia w niebezpieczeństwie.Egwene.Jeśli Hawkwing przedostanie się do Falme, to może ją uratuje".Nie wiedząc nawet kiedy, przyjął pierwszą pozycję "Czapli brodzącej w sitowiu", balansując na jednej nodze, z uniesionym wysoko mieczem, odsłonięty i bezbronny."Śmierć jest lżejsza od pióra, powinność cięższa niż góra".Ba’alzamon wbił w niego wzrok.- Czemu się tak idiotycznie szczerzysz, ty durniu? Nie dociera do ciebie, że mogę cię doszczętnie zniszczyć?Rand poczuł, że oprócz spokoju pustki, otacza go także spokój innego rodzaju.- Nigdy nie będę ci służył, ojcze kłamstw.Choćbym żył tysiąc razy, nigdy służył nie będę.Wiem to.Jestem tego pewien.Chodź.Czas umierać.Ba’alzamon otworzył szeroko oczy - na moment zamieniły się w buchające ogniem paleniska, od których Randowi na twarz wystąpił pot.Czerń za plecami Ba’alzamona zawrzała, a jemu samemu stwardniała twarz.- No to umieraj, robaku! - Cisnął swą laską, jakby to była włócznia.Rand krzyknął przeraźliwie, gdy poczuł, że laska przebiła mu bok, przepalając ciało niczym rozgrzany do białości pogrzebacz.Pustka zadrżała, trwał jednak w niej ostatkiem sił i wbił miecz ze znakiem czapli w serce Ba’alzamona.Ba’alzamon krzyknął, krzyknęła otaczająca go czerń.Świat eksplodował ogniem.ROZDZIAŁ 25PIERWSZE ROSZCZENIAMin brnęła przez brukowaną ulicę, przepychając się wśród tłoczących się ludzi, stojących z pobladłymi twarzami i wytrzeszczonymi oczyma albo histerycznie pokrzykujących.Nieliczni uciekali, najwyraźniej bez żadnego pomysłu, dokąd mogą uciekać, większość jednak poruszała się niczym kukły w niewprawnych rękach, bardziej bojąc się iść niż zostać.Szukała po twarzach, w nadziei, że znajdzie Egwene, Elayne albo Nynaeve, widziała jednak samych Falmeńczyków.A poza tym coś ją ciągnęło do przodu, jakby była uwiązana na jakimś sznurku.Raz obejrzała się za siebie.W porcie płonęły seanchańskie statki, widziała ich jeszcze więcej, również w ogniu, za wyjściem z portu.Wiele tych kanciastych kształtów malało już na tle zachodzącego słońca, żeglowały na zachód, z taką samą prędkością, z jaką damane potrafiły zmusić wiatry do ich popychania.Jeden statek odbijał właśnie od portu, przechylony, próbował złapać wiatr, który powiódłby go wzdłuż wybrzeża."Spray".Nie winiła Bayle’a Domona o to, że nie czekał, dłużej, nie po tym, czego była świadkiem.Jej zdaniem to był i tak cud, że czekał tak długo.Tylko jeden seanchański statek z zakotwiczonych w porcie nie płonął, aczkolwiek jego wieżyce były czarne od podłożonych ogni.Pełzł w stronę wyjścia z portu, a tym czasem zza klifów wyłoniła się nagle zjawa na koniu.Omijając port, zaczęła cwałować po wodzie.Min otworzyła szeroko usta.Powietrze zalśniło srebrzyście, gdy zjawa podniosła łuk, po chwili w stronę kanciastego statku poleciała srebrna smuga, połyskliwa kreska łącząca łuk ze statkiem.Przy akompaniamencie huku, który słyszała nawet z tak daleka, ogień na nowo ogarnął wieżycę dziobową, a na pokładzie wyroili się marynarze.Min zamrugała, a gdy znowu spojrzała w tamtą stronę, postać na koniu zniknęła.Statek nadal powoli wypływał na głębokie wody, załoga walczyła z pożarem.Otrząsnęła się i zaczęła ponownie wspinać w górę ulicy.Za dużo tego dnia widziała, by ktoś jadący konno po wodzie mógł dłużej niż tylko chwilę rozpraszać jej uwagę."Nawet jeśli to naprawdę była Birgitte i jej łuk.I Artur Hawkwing.Naprawdę go widziałam.Naprawdę".Zatrzymała się niepewnie przed jedną z wysokich, kamiennych budowli, ignorując ludzi, którzy potrącali ją, jakby ktoś ich ogłuszył.To właśnie tutaj, gdzieś tutaj, musiała wejść.Wbiegła na schody i pchnęła drzwi.Nikt nie próbował jej zatrzymać.Na ile mogła się zorientować, w budynku nie było nikogo.Prawie całe Falme wyległo na ulice, usiłując orzec, czy to nie jest jakiś zbiorowy obłęd.Przeszła przez cały budynek do ogrodu na tyłach i tam go znalazła.Rand leżał na plecach pod dębem, z pobladłą twarzą i zamkniętymi oczyma, lewą dłonią ściskał rękojeść, z której wystawało ostrze długości stopy.Wyglądało tak, jakby zostało od końca stopione.Jego pierś unosiła się i opadała bardzo wolno, bez regularnego rytmu, nie oddychał normalnie.Zrobiła głęboki wdech, żeby się uspokoić i zabrała się za sprawdzanie, co może dla niego zrobić.Przede wszystkim pozbyć się tego kikuta, który został po ostrzu, mógł się okaleczyć, albo ją, gdyby zaczął się rzucać.Rozprostowała mu dłoń i drgnęła nerwowo, gdy okazało się, że rękojeść jest wlepiona we wnętrze dłoni.Krzywiąc się, cisnęła miecz na bok.Na dłoni miał odciśnięte piętno w kształcie czapli.Wiedziała jednak, że nie z tego powodu leży tutaj nieprzytomny."Jak on sobie to zrobił? Nynaeve posmaruje to później jakąś maścią".Pośpieszne badanie ujawniło, że większość ran i sińców nie jest nowa - w każdym razie krew zdążyła już zakrzepnąć, a sińce robiły się żółte na brzegach - jednakże w kaftanie, na lewym boku, rzucała się w oczy wypalona dziura.Rozchyliła kaftan i podniosła koszulę.Zaświstała przez zęby.W boku miał wypaloną ranę, już zasklepioną.Wstrząsnęło ją natomiast to, co poczuła, gdy dotknęła jego ciała.Poczuła, że jest lodowate, otaczające go powietrze wydawało się ciepłe.Chwyciła go za ramiona i zaczęła wlec w stronę domu.Zwisał bezwładnie, ciążył jak balast.- Ty ciężki tumanie - mruknęła.- Nie mogłeś być niższy i lżejszy, co? Musiałeś mieć takie nogi i bary.Powinnam cię tu zostawić.Mozolnie jednak wspięła się po schodach, starając się, by nie obijał się o nie częściej niż to było konieczne, i wciągnęła do środka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]