[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale w dniu, w którym umiera mój ojciec, muszę stroić sobie żarty ze śmierci, z kremato-rium, z życia, z każdego cholerstwa, bo nie mogę zaryzykować nie zaryzykuję zej-ścia od żalu do litowania się nad sobą i wreszcie do jamy wściekłości, samotności i sa-monienawiści, którą tworzy świroświat.Nie mogę zbytnio kochać umarłych.Choćbymnie wiem jak rozpaczliwie chciał ich zapamiętać i uwielbiać, muszę pozwolić odejśćim w zapomnienie i to szybko.Muszę wyrzucić ich z mojego serca, kiedy stygną nałożu śmierci.I podobnie, muszę żartować z tego, że jestem zabójcą, bo gdybym zasta-nawiał się zbyt długo i zbyt wnikliwie nad tym, co naprawdę znaczy zamordować czło-wieka, nawet takiego potwora jak Lewis Stevenson, z pewnością zacząłbym rozważać,czy nie jestem naprawdę świrem, za jakiego uważały mnie te wszystkie parszywe dupkiw czasach mojego dzieciństwa, nazywające mnie Nocnym Robakiem, Wampirkiem,Oślizgłym Chrisem.Nie wolno mi zbytnio przejmować się zmarłymi zarówno tymi,których kochałem, jak i tymi, których nienawidziłem.Nie wolno mi ubolewać, że je-stem sam; nie wolno mi dręczyć się tym, że nie mogę się zmienić.Jak nam wszyst-kim, w tej burzy pomiędzy urodzeniem i śmiercią, nie wolno mi niszczyć świata wiel-kimi zmianami, lecz naprawiać małymi (mam nadzieję) życie tych, których kocham, cooznacza, że aby żyć, muszę dbać nie o to, kim jestem, ale kim mogę się stać, muszę dbaćnie o przeszłość, ale o przyszłość, nie tyle nawet o siebie, co o jasny krąg przyjaciół, któ-rzy dostarczają jedynego światła, w którym rozkwitam.Drżałem, gdy zastanawiałem się, czy skręcić za róg i stanąć twarzą w twarz z In-nym, w którego oczach mógłbym zobaczyć o wiele za dużo siebie.Tak ściskałem gloc-ka, jakby to był talizman, nie broń, jakby to był krucyfiks, którym potrafiłbym odpę-dzić wszelką moc zniszczenia.Schylony spróbowałem się rozejrzeć, ale nikogo nie do-strzegłem.To przejście wzdłuż południowej strony było szersze niż tamto przy wschodniej,miało może dwa i pół metra.Na pokrytej dyktą podłodze, wciśnięty pod okap leżałwąski materac, a na nim kłąb kocy.Zwiatło biło z lampy osłoniętej mosiężnym stożko-wym abażurem, wpiętej do uziemionego przewodu biegnącego wzdłuż belki.Obok ma-teraca stały termos, talerz z plastrami owoców i kromkami chleba posmarowanymi ma-słem, wiaderko wody, buteleczki medykamentów i spirytusu salicylowego; dostrzegłemteż bandaże, złożony ręcznik i mokrą ścierkę zbrudzoną krwią.230Ksiądz i jego gość zniknęli, jakby za sprawą czarodziejskiej różdżki.Chociaż unieruchomiony siłą tęsknoty w głosie Innego, nie mogłem stać w rzędziepudeł dłużej niż minutę, może pół minuty, po tym, jak stwór znikł.A jednak nie widaćbyło ani ojca Toma, ani jego gościa.Panowała cisza.Nie słyszałem kroków.Ani trzasku lub skrzypnięcia drewna, bar-dziej znaczącego niż zwykłe odgłosy osiadania domu.Spojrzałem nawet na krokwie, na środek dachu, opanowany niesamowitym prze-czuciem, że tych dwoje, którzy zniknęli, nauczywszy się sztuczki od sprytnego pają-ka, i podciągnąwszy się w górę pajęczyny, siedzą teraz zwinięci w czarne ciasne kłębkiw górnych cieniach.Dopóki stałem blisko ściany pudeł po prawej stronie, miałem wystarczająco po-wietrza nad głową, by nie musieć się zginać.Ostro biegnące w górę krokwie były nademną o piętnaście, dwadzieścia centymetrów.Jednak cały czas poruszałem się w posta-wie obronnej, pochylony.Lampa dawała łagodne światło, a mosiężny abażur chronił mnie przed nadmiaremblasku, więc podszedłem do materaca, by z bliższej odległości przyjrzeć się przedmio-tom obok.Czubkiem buta rozrzuciłem koce; chociaż nie byłem pewien, co spodziewa-łem się znalezć, nie znalazłem niczego.Nie przejmowałem się tym, że ojciec Tom zejdzie na dół i zastanie Orsona.Popierwsze nie sądziłem, by skończył wszystko, co miał do zrobienia na górze.Poza tymmój kryminalnie obyty pies błyśnie taką znajomością zasad przetrwania w miejskiejdżungli, że ukryje się, aż do czasu gdy ucieczka będzie miała szansę powodzenia.Jednak nagle zdałem sobie sprawę, że jeśli ksiądz zszedł na dół, może złożyć dra-binę i zamknąć właz.Potrafiłbym otworzyć go siłą i spuścić drabinę z góry, ale nie beztakiego hałasu, jakiego narobili szatan i jego wspólnicy wyrzucani z raju.Zamiast iść do następnego wejścia do labiryntu i ryzykować spotkanie z księdzemoraz Innym na szlaku, który mogli obrać, wróciłem tą samą drogą, którą przyszedłem,napominając się, że należy lekko stąpać.Dobrej jakości dykta miała niewiele szpari przeważnie przykręcano ją, nie przybijano do legarów, więc mimo pośpiechu byłembezszelestny.Gdy skręciłem za róg przy końcu rzędu pudeł, z cieni, w których stałem nasłuchująctylko chwilę, wyłonił się krępy ojciec Tom.Nie był ubrany do mszy ani do snu.Miał nasobie szary dres i warstwę potu, jakby zwalczał grzech obżarstwa ćwicząc przy wideo. Ty!!! krzyknął z goryczą, gdy mnie rozpoznał, jakbym nie był jedynieChristopherem Snowem, ale diabłem Baalem, i wyszedł z kredowego ośmiokąta nakre-ślonego dłonią magika, nie pytając o pozwolenie ani nie usprawiedliwiony konieczno-ścią wyjścia za potrzebą.231Aagodny, jowialny i dobroduszny padre, którego znalem, najwyrazniej podążył nawakacje do Palm Springs, oddawszy klucze od plebani! złemu bratu blizniakowi.Pchnąłmnie w klatkę piersiową tępym końcem kija baseballowego, na tyle mocno, że zabo-lało.Ponieważ nawet Wielki Iksper podlega prawom fizyki, zatoczyłem się, wpadłempod okap i grzmotnąłem ciemieniem o krokiew
[ Pobierz całość w formacie PDF ]