[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Było zimno, wiatr gonił ulicami niczym wartkarzeka.Poszła do ulicy Gulhelma i spotkała Martina wychodzącego z pensjonatu.Poszlina kolację do Dzwonu.Oboje byli zamyśleni i skrępowani.Mówili mało i łagodnie,wdzięczni sobie nawzajem za towarzystwo.Następnego ranka poszła sama do kościoła.Kiedy upewniła się, że Stefan nie przy-szedł, z ulgą opuściła wzrok.Kamienne mury kościoła i surowe słowa nabożeństwa ota-czały ją mocnym pierścieniem.Odpoczywała niczym statek w porcie.Kiedy pastor po-wiedział: Podniosę mój wzrok na wzgórza, skąd nadchodzi pomoc , zadrżała i jeszczeraz powoli, ukradkiem rozejrzała się po kościele, szukając Stefana.Nie dochodziły doniej słowa kazania.Kiedy jednak nabożeństwo skończyło się, nie chciała wyjść.Zrobiłato jako jedna z ostatnich.Pastor zatrzymał ją, pytając o matkę.Zobaczyła Stefana cze-kającego przy schodach.Podeszła do niego. Chciałem przeprosić za wczorajszy wieczór wypowiedział całość za jednym za-machem. Nic się nie stało.Nie miał nakrycia głowy i wiatr wpychał mu do oczu jasne, wyglądające na zakurzo-ne włosy.Stefan zamrugał i spróbował je przygładzić. Byłem pijany. Wiem.Ruszyli razem sprzed kościoła. Martwiłam się o ciebie rzekła Ekata. Dlaczego? Nie byłem aż tak pijany. Nie wiem.Przeszli przez ulicę w milczeniu. Kostant lubi z tobą rozmawiać.Powiedział mi. Mówił nieprzyjemnym tonem.Ekata powiedziała sucho: Ja lubię rozmawiać z nim. Wszyscy lubią.Wyświadcza im wielką łaskę.Nie odpowiedziała. Mówię poważnie.78Wiedziała, co chciał powiedzieć, ale wciąż milczała.Znalezli się blisko hotelu.Stefanzatrzymał się. Nie będę kończył dzieła zniszczenia twojej reputacji. Nie musisz się przy tym uśmiechać. Nie uśmiecham się.Chcę powiedzieć, że nie pójdę z tobą do hotelu, żeby cię niekrępować. Nie mam się czym krępować. A ja tak.Przepraszam cię, Ekato. Nie chciałam, żebyś mnie jeszcze raz przepraszał. Jej głos zmatowiał i Stefanznowu pomyślał o mgle, zmierzchu, lasach.Już nie będę. Roześmiał się. Zaraz wyjeżdżasz? Muszę.Teraz tak wcześnie robi się ciemno.Oboje zawahali się. Mógłbyś wyświadczyć mi przysługę odezwała się. Chętnie. Gdybyś mógł dopilnować zaprzęgania mojego konia, ostatnim razem musiałamzatrzymać się po przejechaniu mili i wszystko podociągać.Gdybyś to zrobił, ja mogła-bym się przygotować.Kiedy wyszła z hotelu, wóz stał przed wejściem, a Stefan siedział na kozle. Podwiozę cię kilka mil, dobrze?Skinęła głową.Podał jej rękę, a kiedy usiadła, pojechali ulicą Ardure na zachód, narówninę. Ten przeklęty dyrektor hotelu rzekła Ekata. Uśmiechnięty rano i taki przy-milny.Stefan roześmiał się, ale nic nie powiedział.Był ostrożny, zamyślony; wiał zimnywiatr, stary deresz spokojnie stukał kopytami; po chwili chłopak odezwał się: Nigdy jeszcze nie powoziłem. Ja powoziłam tylko tym koniem.Nie sprawia żadnych kłopotów.Wiatr ze świstem przeczesywał całe mile martwej trawy, szarpał czarną chustką Eka-ty, wpychał Stefanowi włosy do oczu. Spójrz powiedział. Kilka cali ziemi, a pod nią skała.Można jechać w każdymkierunku przez cały dzień i zawsze znajdzie się skałę przykrytą kilkoma calami ziemi.Wiesz, ile jest w Kampe drzew? Pięćdziesiąt cztery.Policzyłem je.I ani jednego więcej ażdo samych gór. Jego głos, kiedy tak mówił jakby do siebie, brzmiał sucho i śpiewnie. Kiedy pojechałem pociągiem do Brailavy, wypatrywałem pierwszego nowego drze-wa.Pięćdziesiątego piątego drzewa.Był to duży dąb rosnący przy gospodarstwie wśródwzgórz.A potem nagle drzewa pojawiły się wszędzie, we wszystkich dolinach.Nie moż-na ich było policzyć.Chciałbym jednak spróbować.79 Masz dosyć tego miejsca. Nie wiem.Na pewno mam czegoś dosyć.Czuję się, jakbym był mrówką, mniejszyod mrówki, tak mały, że ledwo mnie widać, jak pełzam po tej olbrzymiej podłodze.Do-nikąd nie dochodzę, bo gdzie tu można dojść.Spójrz na nas, jak pełzamy po podłodze,tam jest sufit.Wygląda, jakby na północy padał śnieg. Mam nadzieję, że nie spadnie przed zapadnięciem zmroku. Jak tam jest na wsi?Przed chwilę się zastanawiała, a potem powiedziała cicho: Samotnie. Twojemu ojcu to się podoba? Chyba nigdy nie czuł się swobodnie w Kampe. Niektórzy ludzie są zrobieni z ziemi, z gleby powiedział tym swoim głosem,który tak łatwo zmieniał się w niesłyszalny monolog a inni a kamienia.Ludzie, któ-rym się wiedzie w Kampe, są z kamienia. Nie powiedział: ,jak mój brat , ale ona tousłyszała. To czemu nie wyjedziesz? To samo powiedział Kostant.To wydaje się takie łatwe.Ale widzisz, gdyby wyje-chał, zabrałby siebie ze sobą.Ja zabrałbym siebie.Czy ma to znaczenie, dokąd się wy-jeżdża? Ma się tylko to, czym się jest.Albo z czym się styka.Zatrzymał konia. Lepiej już wrócę, pewnie przejechaliśmy kilka mil.Patrz, mrowisko. Odwró-ciwszy się na wysokim kozle, zobaczyli na bladej równinie plamę ciemności, cieniut-ką wieżę, iskierki w miejscu, gdzie zimowe słońce padało na okna czy dachówki, a da-leko za miastem rysujące się wyraznie pod wysokimi, ciężkimi, ciemnoszarymi chmu-rami góry.Podał je lejce. Dzięki za podwiezienie powiedział i zeskoczył na ziemię. Dzięki za towarzystwo, Stefanie.Uniósł na pożegnanie rękę; Ekata pojechała dalej.Zostawienie go samego na równi-nie wydawało się okrucieństwem.Kiedy obejrzała się, zobaczyła, że jest już bardzo da-leko i oddala się od niej jeszcze bardziej, idąc między wąskimi koleinami pod olbrzy-mim niebem.Zanim dotarła wieczorem do gospodarstwa, spadło trochę śniegu, po raz pierwszytej wczesnej zimy.Przez cały miesiąc patrzyła z okna kuchni na zatarte deszczem wzgó-rza.W grudniu w słoneczne dni po opadach śniegu, patrząc z okna swojej sypialni, wi-działa po wschodniej stronie równiny lśniącą bladość: góry.Nie jezdziła już do Sfa-roy Kampe.Kiedy potrzebowali czegoś z targu, wuj jezdził do Verre lub Lotimy, ponu-rych wiosek, rozpadających się niczym karton w deszczu.Mówił, że w śniegu czy ulew-80nym deszczu bardzo łatwo jest zgubić koleiny przecinające karst i gdzie wtedy byśbyła? Przede wszystkim, gdzie ty jesteś? odpowiadała Ekata miękkim głosem Stefa-na.Wuj jej nie słuchał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]