[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rychło czarna igła „Niezwyciężonego” skryła się za horyzontem.Jakiś czas szli w poziomych promieniach zimnego i czerwonego jak krew słońca przez monotonną pustynię, powoli piasku stawało się coraz mniej, wystawały zeń ukośne płyty skalne, które przychodziło wymijać.Maski tlenowe w połączeniu z wyciem silników nie zachęcały do rozmowy.Obserwowali pilnie horyzont, ale widok był wciąż jednaki — nagromadzenia skał, wielkie zwietrzałe głazy, w pewnym miejscu równina poczęła schodzić stokiem w dół i na dnie bardzo łagodnej kotliny ukazał się cienki, na pół wyschnięty strumień o wodzie łyskającej odbiciem czerwonego świtu.Otoczaki ciągnące się ławicami po obu brzegach strumienia wskazywały, że niekiedy niesie on znaczne ilości wód.Zatrzymali się na krótko, aby zbadać wodę.Była zupełnie czysta, dość twarda, z domieszką tlenków żelaza i nikłym śladem siarczków.Ruszyli dalej, teraz już z nieco większą szybkością, bo gąsienice pełzły płynnie po kamienistym podłożu.Od zachodu wznosiły się niewielkie urwiska.Ostatnia maszyna utrzymywała stałą łączność z „Niezwyciężonym”, anteny radarów kręciły się, radarzyści, poprawiając na głowach słuchawki, ślęczeli u swoich ekranów, pogryzając kromki koncentratu, czasem spod któregoś poduszkowca wylatywał z impetem kamień, jak wydmuchnięty małą trąbą powietrzną, i skakał, jakby ożywając nagle, w górę żwirowiska.Potem drogę przegrodziły łagodne wzgórza, łyse i nagie.Nie stopując, wzięli nieco próbek i Fitzpatrik krzyknął Rohanowi, że krzemionka jest organicznego pochodzenia.Nareszcie, kiedy czarnosiną linią ukazało się przed nimi lustro wód, znaleźli i wapienie.Zjeżdżali ku brzegowi, grzechocząc po małych, płaskich kamykach.Gorący oddech maszyny, wizg gąsienic, wycie turbin —wszystko to raptem ucichło, kiedy ocean, z bliska zielonkawy i najzupełniej z pozoru ziemski, znalazł się o sto metrów.Przyszło teraz do skomplikowanego manewrowania, bo aby osłonić grupę roboczą polem, należało wprowadzić czołowy energobot do wody na głębokość dość znaczną.Pierwej uszczelniano maszynę i sterowana z drugiego energobotu weszła w fale, burząc je i pieniąc, aż stała się ledwo widocznym, ciemniejszym miejscem w głębi wody; wtedy dopiero na sygnał wysłany z centralnego posterunku zatopiony kolos wysunął nad powierzchnię emitor Diraca i gdy pole ustaliło się, pokrywając swą niewidzialną półkulą część brzegu i przybrzeżnych wód, rozpoczęli właściwe badania.Ocean był nieco mniej słony niż ziemskie; analizy nie przyniosły jednak żadnych rewelacyjnych wyników.Po dwu godzinach wiedzieli mniej więcej tyle co na początku.Wysłali więc na pełne morze dwie zdalnie sterowane sondy telewizyjne i z centralnego posterunku śledzili na ekranach ich drogę.Ale dopiero gdy oddaliły się poza horyzont, sygnały przyniosły pierwszą istotną wiadomość.W oceanie żyły jakieś organizmy, kształtem podobne do kostnoszkieletowych ryb.Na widok sondy jednak pierzchały z olbrzymią szybkością, szukając ratunku w głębinie.Echoloty ustaliły głębokość oceanu w owym miejscu pierwszego spotkania żywych istot na półtorasta metrów.Broza uparł się, że musi mieć przynajmniej jedną taką rybę.Polowali więc, sondy ścigały uwijające się w zielonym mroku cienie, strzelając elektrycznymi wyładowaniami, ale te rzekome ryby przejawiały nieporównaną zwinność manewrów.Dopiero po którymś z rzędu strzale udało się porazić jedną.Sondę, która ją chwyciła w swoje kleszcze, natychmiast skierowali do brzegu, a Koechlin i Fitzpatrik tymczasem manipulowali drugą, zbierając próbki unoszących się w głębi fal włókienek, które wydały im się jakimś miejscowym rodzajem glonów czy wodorostów.Posłali ją wreszcie na samo dno, na głębokość ćwierć kilometra.Silny prąd przydenny utrudniał poważnie sterowanie sondą, którą wciąż znosiło na wielkie skupiska podwodnych głazów.W końcu jednak dało się kilka z nich obalić i jak przypuszczał słusznie Koechlin, pod ową przykrywą mieściła się cała kolonia giętkich, pędzlowatych stworzonek.Kiedy obie sondy wróciły w obręb pola i biologowie wzięli się do roboty, w rozstawionym tymczasem baraku, gdzie można już było zdjąć uprzykrzone maski, Rohan, Jarg i pięciu pozostałych ludzi zjadło pierwszy ciepły posiłek tego dnia.Czas do wieczora upłynął im na zbieraniu próbek minerałów, badaniu przydennej radioaktywności, pomiarach insolacji i stu podobnie żmudnych zajęciach, które trzeba było jednak wykonać sumiennie, pedantycznie nawet, jeśli miały dać uczciwe rezultaty.O zmierzchu wszystko, co było możliwe, zostało dokonane i Rohan mógł ze spokojnym sumieniem podejść do mikrofonu, kiedy wywołał go Horpach z „Niezwyciężonego”.Ocean pełen był żywych form, które jednak unikały, co do jednej, strefy przybrzeżnej.Organizm sekcjonowanej ryby nie wykazał niczego szczególnego.Ewolucja, według szacunkowych danych, trwała na planecie od wielu set milionów lat.Wykryto znaczną ilość zielonych glonów, co wyjaśniało obecność tlenu w atmosferze.Podział państwa żywych ustrojów na roślinne i zwierzęce był typowy; typowe również struktury kostne kręgowców.Jedynym organem, wykształconym u złowionej ryby, którego odpowiednika ziemskiego nie znali biologowie, był szczególny zmysł, wrażliwy na bardzo nikłe zmiany natężenia pola magnetycznego.Horpach nakazał całej ekipie powrót w najszybszym czasie i kończąc już rozmowę, powiedział, że są nowiny: prawdopodobnie udało się ustalić miejsce lądowania zaginionego „Kondora”.Tak więc, chociaż biologowie protestowali, twierdząc, że i kilku tygodni dalszych badań byłoby im mało, zwinięto barak, uruchomiono motory i kolumna ruszyła na północny zachód.Rohan nie mógł przekazać towarzyszom żadnych szczegółów o „Kondorze”, bo sam ich nie znał.Chciał być jak najszybciej na statku, bo przypuszczał, że dowódca przydzieli następne, może bardziej obfitujące w jakieś odkrycia zadanie.Oczywiście teraz przede wszystkim należało zbadać miejsce rzekomego lądowania „Kondora”.Rohan wyciskał więc z maszyn całą moc, i wracali w jeszcze bardziej piekielnym jazgocie młócących kamienie gąsienic.Po nastaniu ciemności zapaliły się wielkie reflektory maszyn; był to widok niezwykły i nawet groźny — co chwila ruchome słupy światła wyrywały z mroków niekształtne, pozornie ruszające się sylwety olbrzymów, które okazywały się tylko skałami świadkami, ostatnią pozostałością po zwietrzałym łańcuchu górskim.Kilka razy przyszło się zatrzymać u głębokich szczelin, ziejących w bazalcie.W końcu jednak, dobrze po północy, ujrzeli oświetlony ze wszech stron, niby na paradzie, lśniący z dala jak metalowa wieża korpus „Niezwyciężonego”.W całym perymetrze siłowego pola poruszały się na wszystkie strony sznury maszyn; wyładowywano zapasy, paliwo, grupy ludzi stały pod pochylnią w oślepiającym świetle jupiterów.Już z oddali doszły powracających odgłosy tej mrówczej krzątaniny.Nad chodzącymi słupami świateł wznosił się milczący, oblizywany plamami blasku kadłub krążownika [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •