[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Warto było żyć, och, warto! Wszystko naokoło mas było szare, malutkie i mizerne, a ten Francuz zwariowany rzucił nam nowe jakieś życie ze srebrnego księżyca.Podnosiliśmy oczy na księżyc, a Cyrano jego twarzą do nas się uśmiechał.Księżyc stal się nam bliski i kochany, bo tam byt Cyrano, ten czarodziej, co nam swoją przeczystą szpadą pootwierał serca jak poczwarki i z serc wyleciały motyle pożądań rzeczy czystych, motyle pragnień rzeczy idealnych, poezji i rymów miłości.Dusze w nas były wiotkie, nędzne, blade, od lada podmuchu słaniające się.Kiedy jednak Cyrano spojrzał na nas ze sceny, mężnieliśmy, wypinaliśmy piersi i patrzyliśmy groźnie.Ostatnim wyrzutkiem był wśród nas ten, co nie umiał Cyrana na pamięć.Ja do dziś wiersz, w którymkolwiek miejscu zaczęty, będę mówił dalej; Ba! Chmieliński, grający Cyrana jak dwudziestu aniołów, miał takie nieszczęśliwe miejsce, w którym się zawsze mylił.Zdarza się często, że gdy aktor aa premierze pomiesza ze sobą słowa i nie może z nich wybrnąć, to na każdym następnym przedstawieniu z samego strachu, że się może znów zaplątać, myli się w istocie.Znaliśmy tę piętę u Chmielińskiego i z poczciwym uśmiechem Ba ustach szeptaliśmy te dwa wiersze „o kurcie bawolej” — bez pomyłki.Byłem na Cyranie dwadzieścia cztery razy, z tego prostego powodu tylko tyle razy, bo go więcej nie grano.Uwielbieniem swoim dla tej sztuki wzruszyliśmy już na stałe kontrolera teatru, bo nas wpuszczano na galerię jakoś dziwnie łatwo.W teatrze zrozumieli zapewne, że jesteśmy pożyteczni, takiej klaki bowiem, szczerze zachwyconej, nie mógł nikt kupić za najdroższe pieniądze.Nasze miłosne szaleństwo do dramatu było wyczerpującym, niełatwo to bowiem dzień w dzień powtórzyć z aktorami szeptem kilka tysięcy wierszy, strachać się o aktora niedysponowanego albo o źle przygotowanego zastępcę.Wiele z tym mieliśmy zmartwienia i wiele nas to kosztowało zdrowia, choć na ogół byliśmy z kierownictwa teatru dość zadowoleni i dlatego łaskawie odwiedzaliśmy go codziennie.Za ciężką jednak pracę, która ssała nasze dusze, należało się nam wytchnienie, które znajdowaliśmy, łatwo zresztą, w tym samym teatrze.Na tej samej scenie gmachu Skarbkowskiego mieścił się dramat, opera i operetka, więc kiedy nas dramat napełnił gorączką i umęczył nam serca, lała się na nie opera, jak balsam, albo nas głupawym śmiechem leczyła operetka.I ten dział, grany i śpiewany, znaliśmy na wylot.Opera była wspaniała i miała doskonałych śpiewaków, którzy w większej części dziś już w niebie śpiewają Panu Bogu.Lwów jest miastem cudownie muzykalnym i rodził śliczne głosy, jak desacz grzyby.Rozłaziło się to potem po świecie, po Amerykach i Australiach, ale każdy z wielkich śpiewaków najchętniej śpiewał jednak we Lwowie, bo było warto.Takich oklasków zwariowanych nikt nie wygrzmi, jak lwowska publiczność.Stary mój kompan lwowski, Adam Didur, cudem wynaleziony na jakimś lwowskim poddaszu, nigdy nie pominie Lwowa i tam zawsze śpiewa najpiękniej.Ma za co być wdzięcznym temu miastu.Bo to było tak:Po jednym występie Didura we Lwowie tuż przed wojną jestem z nim w restauracyjnej sali, gdzie ja ciągnę wino z butelki, a on wyciąga z gardła ślicznym falsetem jakieś nadobne arie z me znanej mi opery: wtem wchodzi do sali jaki skromny, starszy pan i zdąża ku nam.Didur się zrywa, rzuca się w stronę siwego pana i na powitanie ściska go czule i całuje w rękę.— Czy to ojciec? — pytam potem.— Nie, to nie ojciec — mówi wzruszonym głosem Didur — to więcej niż ojciec.I opowiada.— Kiedy byłem mizernym studentem, ślęcząc nad książką, oszukiwałem głód śpiewaniem.Aż tu raz puka ktoś do mnie.To był mój sąsiad z poddasza, straszny amator śpiewu, biedaczyna, mały urzędnik kolejowy.Prosi mnie, abym śpiewał.Śpiewam.Wtedy on mówi: — Musisz, chłopcze, jechać do Włoch, bo masz śliczny głos! — Za co? — Ja się wystaram! — I wystarał się; sprzedał, co miał, pożyczył, gdzie mógł, i wysłał mnie do Włoch.Lata całe biedował, zanim mi się poszczęściło… Całe lata…Taka historia, najprawdziwsza zresztą w świecie, mogła się zdarzyć tylko we Lwowie.W ogóle wzruszające historie mogą się zdarzyć w tym mieście.Tak tam kochają muzykę i śpiew, tak tam wielbią poezję; jest to jedyne zresztą polskie miasto, gdzie śpiewa ulica, gdzie przedmieście tworzy sobie ballady bohaterskie i gdzie się człowiek do człowieka uśmiecha.A teraz, kto łaskaw, niech się śmieję z lwowskiego „ta joj”!Cóż dziwnego, że i nas, żaków zwariowanych, dotknął obłęd muzyczny.Mieliśmy swoje ukocham opery, na pierwszym zaś miejscu stał Lohengrin, Myślę, że mniej z powodu Wagnera, lecz że większą rolę grał w tym wyróżnieniu łabędź (jak żywy!), pojedynki, awantury.Muzyka także doprowadzała nas do ekstazy, trzeba przyznać sprawiedliwie.Lohengrina Śpiewał w tym czasie Bandrowski, a wiadomo, że go śpiewał jak archanioł, wybijając potężnie każde ę i ą, co pewnie na Monsalvacie było oznaką najlepszego tonu.My jednak, starzy bywalcy, nie mieliśmy wiele czasu na zachwyty nad rycerzem z łabędziem bo z Lohengrinem mieliśmy inne zmartwienia, wcale wesołe, zdarzało się bowiem, że nieraz już w pierwszym akcie burżuazyjny parter zadzierał łysą głowę i ze zgorszeniem patrzył, co się dzieje na galerii, która się „zataczała” ze śmiechu, niby dyskretnie, a jednak na całe gardło.Parter mógł się dziwie, bo ci, co chodzili do teatru raz na pół roku i siedzieli teraz na parterze, nie mogli wiedzieć, co się dzieje tajemniczego na scenie, a o czym myśmy wiedzieli bo my wiedzieliśmy wszystko.Króla Henryka śpiewał warszawski bas, Julian Jeromin, jeden z najzacniejszych ludzi, jacy kiedykolwiek śpiewali w teatrze.Miał on w śpiewie tego rodzaju wymowę, że po każdym r musiał dodać e, czasem zaś, me chcąc tej nieszczęsnej spółgłoski zostawić samotnej, dodawał to e przed nią.Toteż aktory, śpiewaki, reżysery; dyrektory, wszyscy razem wymyślali takie „konieczne” zmiany w wierszach libretta, żeby Jeromin miał jak najwięcej tych erów.My wiedzieliśmy o tym, bo — jak się rzekło — w teatrze nie mógł bez naszej wiadomości zdechnąć stary szczur.Toteż naród słuchał z namaszczeniem, a my z radością, jak królewski bas grzmiał: „Oreterudo, Feredyryka ceóro i ty szlachetny hereaboo Teleramund!” Oj, skonam! Ja już tego nie pamiętam, ale przesadny ten śpiewak, którego pogodna dusza w wesołym była nastroju, jak to zwykłe na aktorskie imieniny, lepszą raz urządził awanturę.Marcel w Hugonotach wchodzą na scenie z aria, która ma w refrenie ciągłe i grzmiące słowa: „Pif! Paf!” Wchodzi Jeromin na scenę i krzyka: — Pif! paf! — Pif! paf! — podpowiada sufler do drugiej zwrotki.Bas spojrzał wesoło na suflera, zmierzył się z ręki i zastrzelił go z okrzykiem: „pif! paf!” — potem patrzy na skutek strzału i nie śpiewa.Przerażony dyrygent uderza pałeczką w pulpit.Bas z potężnym okrzykiem: „pif! paf!” — zastrzelił dyrygenta.Potem zastrzelił inspicjenta za kulisami, który rwał sobie włosy z głowy z rozpaczy, i zastrzelił reżysera, wreszcie najgrubszą zwierzynę, dyrektora, który blady wypadł za kulisy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]