[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Słychać strzały, odgłosy kroków.Wrzeszczą, szukają.Ale robi się póź­no, pora policzyć „głowy".Kolumna drgnęła; krzyki zaczęły się oddalać.Zakopałem go w ubitej ziemi, tego wielkiego żoł­nierza, mojego pierwszego zabitego.Zakopałem jego zwłoki bez wahania, bez żadnych wyrzutów.Mój ojciec odebrał mi karabin, nie pytając o nic.Rzekł tylko:- Jutro musisz być ostrożny.Istotnie, wrócili nazajutrz, zablokowali ulice, strzelali do okien, rewidowali, zabijali, uprowadzali ludzi.Cały dzień przesiedziałem skulony w swojej kryjówce; stopniowo uspo­kajałem się, drzemałem.Gdy zapadła noc, wdrapałem się na dach.Było tam chłodno.Niebo rozpinało się jak niebieskawa, rozległa równina.Po hukach, krwi, upale, po przeżytych tego dnia okropnościach kładę się koło jednego z kominów.Bla­cha jest jeszcze ciepła; zapadam w drzemkę, a lekki wiaterek chłodzi mi twarz.Dachy są teraz moim nowym terenem dzia­łania.Przebiegam je we wszystkich kierunkach, przyzwyczaiwszy się szybko do wąskiego pasa przeznaczonego do poru­szania się na szczycie między dwiema pochyłościami.Pas ma nie więcej niż 30 centymetrów szerokości, ale chodzę po nim śmiało.W ten sposób mogę dostać się z ulicy Miłej na Za-menhofa, z Gęsiej na Nalewki, mogę posuwać się wzdłuż Ku­pieckiej, zaglądając na podwórka, a przede wszystkim czuć się wolnym, gdy śmierć wymiata ulice.Znałem każdy kamień na ulicach, potrafiłem wyskoczyć z najszybciej jadącego tramwaju, rozpoznać przekupnego granatowego po jednym jego spojrzeniu.Teraz zaznajamiałem się z dachami.Przyciskając stopę orientuję się, jaka jest wy­trzymałość blachy, drewna czy dachówki.Umiem zwinnie skakać, ukryć się za jakimś kominem, potrafię uczepić się stopami tak, by leżąc na spadzistym dachu śledzić posunię­cia Ukraińców i esesmanów na dole.Zaznajomiłem się z da­chami i one są mi życzliwe.Ratują mnie, chociaż Ukraińcy i Łotysze do nich też się czasem dobierają, krusząc pociskami ich fragmenty, aby wypłoszyć rodziny koczujące na strychach i facjatkach.Leżąc, widzę z mojego obserwatorium dymy eks­plozji od strony Dzielnej, słyszę ostry trzask uderzających w blachę granatów.Z pewnością któregoś dnia siepacze doj­dą aż tutaj, ale na razie to moje terytorium.Tu właśnie, na jednym z dachów, po raz drugi w życiu zabiłem człowieka.Stałem na środku drewnianego chodniczka na szczycie, gdy zobaczyłem, jak wysuwa głowę z okienka najbliższego strychu.Ukrainiec.Wynurzał się ł powoli podniósł karabin.Nie musiał się spieszyć, nie mogłem przecież szybko się odwrócić, dlaczego więc miałby odmówić sobie przyjemności celowania? Ukraińcy umieją strzelać, wiedziałem o rym, i nim zdążył przyłożyć kara­bin do ramienia, zapytałem po polsku, po niemiecku i po rosyj­sku:- Chcesz złoto?Powtórzyłem magiczne słowo „złoto".Ukraińcy to grabież­cy, a skoro jestem Żydem, to na pewno mam złoto.- Chcesz złoto?Złoto.Złoto.Ręka trzymająca karabin nieruchomieje.Pod­chodzę bliżej, by nabrał ufności.Opowiadam o skrytce ze zło­tem i biżuterią, proponuję cały ten skarb za życie.Zbir spoglą­da na mnie: nie jestem przecież uzbrojony, cóż więc ryzykuje?- Gdzie?Jeszcze nie przegrałem, jeszcze nie wygrałem.Wskazuję okienko przy końcu wąskiego chodniczka, na którym stoję i na który będzie musiał wejść, by zagarnąć mój majątek.- Cofnij się - powiedział.-i nie odwracaj się.Jest ostrożny.Stopniowo, ze skierowaną wciąż ku mnie lu­fą karabinu, ukazuje się cały, ogromny, ciężki, w wysokich czarnych butach, obciskających mu pod kolanami płócienne spodnie.Widzę to wszystko wyraźnie, wpatruję się w tego czło­wieka, którego będę musiał zabić.Oparł się o komin, waha się; stoję o dwa metry od niego, nieruchomo, z podniesionymi rękami.Oby moja twarz miała naiwny wyraz, oby nie zdradził mnie błysk oczu, obym wydał mu się tchórzliwy i słaby.- Złoto.Zaczynam od nowa, pokazując mu okienko, a on podchodzi ku mnie, zbliża się ostrożnie z palcem na spuście karabinu.- Nie ruszaj się - mówi.Bądź spokojny, ty ukraiński morderco, kot Mietek na ciebie czeka.Skoczyłem, wyrzucając naprzód obie stopy, opadłem na dłonie, czepiając się desek, czubkami butów ledwie dotknąłem jego piersi, ale to wystarczyło, by stracił równowagę i wystrze­liwszy kulę w niebo z wyciem stoczył się z dachu, obrywając po drodze rynnę i wydając jeszcze jeden przeraźliwy skowyt, gdy już straciłem go z oczu.Ale w getcie nikt się nie dziwi, słysząc krzyki i strzały.Upadł w kąt podwórza.Pozwoliłem sobie na kilka chwil wytchnienia; potem zszedłem, zaciągnąłem jego zwłoki trochę dalej i zastawiłem je jakimiś skrzyniami, a w no­cy zakopałem go z pomocą kilku żydowskich policjantów.Oni albo my, ich wojna zwalnia od wyrzutów sumienia.Dachy są strefą mojej wolności, przebywam na nich cały dzień, dopiero w nocy schodzę do matki i braci, którzy w dzień śpią.Ale matka źle się czuje w tym zamknięciu, nie może znieść nieustannego, śmiertelnego napięcia, boi się o swoich synów, a także tej ciszy, która zapanowała w całym domu.Nie wiem, gdzie są Paweł i Pola czy państwo Celmajster z córką.Istniejemy tylko tymczasowo.Ojciec wpada do nas, gdy tylko może, usiłuje zorganizować ruch oporu, objaśnia słowo Treblinka.Ale jak walczyć? Rezygnacja, głód, strach, złudzenia demobilłzują mieszkańców getta.A poza tym nie mamy broni.Pozostaje samotna walka o przeżycie, poszukiwa­nie żywności w zdewastowanych mieszkaniach, wola przetrzy­mania jeszcze jednego dnia, aż do późnych godzin nocnych, gdy przestają na nas polować.Wtedy po ulicach przemykają cienie, ludzie idą po wodę lub wyrzucić śmieci, wyłażą z piwnic albo szaf, by trochę wytchnąć, i znów wrócić do swych kryjó­wek, nim nastanie nowy dzień.Posępny dzień, gdyż nad całym gettem w nieznośnym upa­le unosi się zapach śmierci.Zaczyna się wciąż ta sama męka i oczekiwanie nocy.Wracam na dachy, łażę po nich, czatuję, odkrywam coraz to nowe przejścia, podchodzę coraz bliżej krawędzi.Wspomnienia mieszają mi się, każdy dzień może przynieść tyle niespodzianek, że nie pamiętam już, co było wczoraj.Moje ucieczki, Ukrainiec, esesman, przemyt, Pawiak, wszystko to stanowi magmę przeszłości, nawet to, co wyda­rzyło się poprzedniego dnia, a przeszłość się nie liczy.Trzeba żyć z dnia na dzień z niezłomnym postanowieniem doczekania jutra.Kto sięga myślą wstecz, jest już martwy.Wspominanie tego, co było kiedyś, czasów człowieczeństwa, myślenie o Zo­fii, o dorożkach, za którymi się uganiałem, o ulicy Senator­skiej - to choroba, która mnie zabija.Moja matka zapadła na nią także.Apatyczna, z dłońmi złożonymi płasko na kolanach, wpatrzona w próżnię myśli o „dawniej".- Mamo, błagam cię, mamo!Potrząsa głową, uniesiona falą wspomnień, pochłonięta roz­pamiętywaniem dawnych, szczęśliwych dni.Nie mogę z nią zo­stać, muszę czatować, obserwować patrole, przeszukiwać mieszkania.Trzeba przecież jeść.Rywkę znalazłem na strychu jednej z kamienic na Gęsiej, Nie spostrzegłem jej od razu, bo przycupnęła w najciemniej­szym kącie, gdzie dach stykał się niemal z podłogą.Ale w kimś, kto od wielu miesięcy musi mieć się na baczności, rozwija się szósty zmysł: wyczułem, że na strychu znajduje się jakaś żywa istota, słabsza ode mnie, skoro się boi.Przeszukałem kąt prze­ciwległy do tego, w którym się schowała, po czym odwróciłem się gwałtownie.- Wychodź albo cię zabiję!Jęknęła i usłyszałem, jak dzwonią jej zęby [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •