[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— No, to wróćmy do obozu dopiero przed samym posiłkiem — zaśmiał się beztrosko M’leng.— W przeciwnym razie każą nam coś upolować, złowić albo nazbierać.— Mamy dość ludzi z Weyru do takiej pracy.W dodatku lubią ją — oświadczył P’tero z niejaką wyższością.— Zmykajmy stąd.Wziął krótki rozbieg i zręcznie wskoczył na błękitny grzbiet Ormontha.M’leng równie szybko znalazł się na grzbiecie zielonego Sitha.— Jakiej zwierzyny szukamy? — zapytał.— Zobaczymy, na co natrafimy — odparł jego przyjaciel i uniósł rękę gestem oznaczającym polecenie odlotu.M’leng wolał, by to P’tero podejmował decyzje.Nie musieli lecieć daleko, by ujrzeć pasące się stada biegusów, mniejszych niż te, które zwykle widywali w gospodarstwach.Ale gdy na niebie zamajaczyły sylwetki innych smoków zniżających się do polowania, P’tero dał M’lengowi sygnał, by polecieli dalej, na południowy zachód.Już po chwili musieli zdjąć jeździeckie kurtki, a potem zimowe koszule.P’tero z podziwem przyglądał się przyjacielowi.Zielony jeździec był zgrabny i drobnokościsty, lecz jednocześnie silny i zręczny, co niezmiennie zachwycało P’tera.Obserwował umięśnione ciało przyjaciela, zimą białe jak mleko, równo do miejsca, gdzie kończył się kołnierzyk koszuli.Zachichotał.Strasznie śmiesznie to wyglądało, jakby ktoś połączył ze sobą dwa różne gatunki skóry.W chwilę później zafascynował go tropikalny krajobraz, nieco odmienny od roślinności, spotykanej w ciepłych Warowniach na północy.W Neracie rosła tropikalna puszcza, ogromne połacie niemal nieprzebytej dżungli wszędzie, prócz zachodniego wybrzeża, podczas gdy w Iście gęsta roślinność pokrywała strome wzgórza i głębokie doliny.Tu zaś bezkresna, zielona równina, pod pewnymi względami podobna do krajobrazów w Keroonie, rozciągała się we wszystkich kierunkach.Od czasu do czasu monotonię ubarwiała żółta plama skalistych, pozbawionych roślinności wzniesień, grupa drzew o wysokich pniach i pióropuszach liści na czubku albo rozłożyste drzewo, którego szeroka korona upodabniała je do wyspy.Na widok lecących smoków z kęp roślinności podrywały się whery i inne latające stworzenia i rozpierzchały się w rozpaczliwej ucieczce.Mogę je zjeść? spytał jeźdźca Ormonth i przyspieszył na wypadek, gdyby dostał pozwolenie na pościg.Co? Takie łykowate chudziny? zażartował P’tero, ale złożył ręce przy ustach i zawołał do M’lenga: — Ormonth jest taki głodny, że chce łapać whery!— Sith też.Czas już je nakarmić — odkrzyknął M’leng.— O, tam! — dodał, wskazując na skalną formację, przy której wyrastało rozłożyste drzewo, ocieniając ją aż po wierzchołek.P’tero pomyślał, że skałka wygląda jak rufa statku zakopanego w ziemi aż po śródokręcie, statku, który na dobitkę miał bardzo dziwnie ustawiony maszt.M’leng z entuzjazmem pokiwał głową i dał znak do lądowania, jednocześnie uciskając nogą szyję Sitna, by wziął szeroki zakręt i wylądował na nibyrufie.Z południa powiał lekki podmuch, chłodząc spocone, nagie ciała.Zaraz po wylądowaniu, obaj młodzi mężczyźni pośpiesznie pozbyli się ciężkich jeździeckich spodni i butów.Musieli jednak z powrotem włożyć skarpetki, gdyż rozpalona skała parzyła ich w stopy.Bystrooki M’leng przysłonił oczy ręką i popatrzył na zachód, gdzie falowała długa, ciemna kreska.— Świetnie, wielkie stado przed nami — powiedział i obrócił głowę Sitha we właściwą stronę.— Widzisz? Możecie je zjeść.O wiele lepsze, niż whery.Już cię tu nie ma! — I dał mu solidnego klapsa, jako sygnał do odejścia.— Leć za Sithem, Ormoncie — P’tero nakierował w prawo łeb błękitnego smoka.— Poluj z nim, to nie popadniesz w tarapaty.Będziemy was stąd obserwować.Ormonth zakołysał się na łapach, a w j ego oczach wirował ślad żółtego zaniepokojenia.— Co się z tobą dzieje? — zdenerwował się jeździec, nie mogąc się doczekać, aż smoki odlecą i obaj z MMengiem będą wreszcie mieli trochę czasu wyłącznie dla siebie.Jeśli bestie zajmą się polowaniem i jedzeniem, nie będą zwracać uwagi na to, co robią ich j eźdźcy.Jakiś zapach!— M’leng, czy Sith czuje jakiś zapach? — P’tero był zły, ale wiedział, że nie ignoruje się uwag smoka.— Tu wszystko pachnie trochę inaczej, i tyle — wzruszył ramionami M’leng.Na jego twarzy malowała się niecierpliwość; podobnie jak P’tero, nie mógł się doczekać, by smoki już odleciały.— Będą miał oczy otwarte — zapewnił Ormontha i dał mu rozkazującego klapsa, by wreszcie już sobie poleciał.Obie bestie wzniosły się jednocześnie w górę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]