[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Mój ojciec.Wyśle pościg.A dwa po-ścigi to jednak dla ciebie za dużo. Nikoletto.Nie zrozumiałaś mnie. Mylisz się.Zrozumiałam. Nikoletto. Nic już nie mów.Zaśnij.Zpij.Dotknęła dłonią jego warg, ruchem tak szybkim, że umykał wzrokowi.Wzdry-gnął się.I nie wiedząc kiedy znalazł po chłodnej stronie wzgórza.Usnął, zdawało mu się, tylko na małą chwilkę.A jednak, gdy się obudził, niebyło jej przy nim.* * * Oczywiście powiedział alp. Oczywiście, że ją pamiętam.Ale przykromi.Nie widziałem jej.Towarzysząca mu hamadriada wspięła się na palce, coś szepnęła mu do ucha,po czym skryła się za jego plecy. Jest trochę nieśmiała wyjaśnił, gładząc ją po sztywnych włosach. Alemoże pomóc.Pozwól z nami.Poszli w dół po zboczu.Alp nucił pod nosem.Hamadriada pachniała żywicąi mokrą topolową korą.Noc Mabon miała się ku końcowi.Wstawał świt, ciężkii mętny od mgły.W grupce dyskutujących nielicznych już pozostałych na Grochowej uczest-ników sabatu odnalezli istotę płci żeńskiej, tę o oczach świecących jak fosfor,a skórze zielonej i pachnącej pigwą. Owszem kiwnęła głową wypytana Pigwa. Widziałam tę dziewczynę.W grupie kobiet schodziła w kierunku Frankensteinu.Jakiś czas temu. Zaczekaj alp chwycił Reynevana za ramię. Bez pośpiechu! I nie tędy.Z tej strony górę otacza Las Budzowski, zabłądzisz w nim jak dwa a dwa cztery.Poprowadzimy cię.Nam zresztą też trzeba w tamte strony.Mamy tam interes. Idę z wami powiedziała Pigwa. Pokażę, którędy dziewczyna poszła. Dziękuję rzekł Reynevan. Jestem wam bardzo wdzięczny.Nie znamysię przecież.A pomagacie mi. Zwykliśmy sobie pomagać Pigwa odwróciła się, przeszyła go fosforo-wym spojrzeniem. Byliście ładną parą.A tak mało już nas zostało.Jeśli niebędziemy sobie wzajem pomagać, wyginiemy ze szczętem. Dziękuję. A ja wycedziła Pigwa wcale nie ciebie miałam na myśli.355Weszli w jar, koryto wyschniętego strumienia, obrośnięte wierzbami.Z mgłyprzed nimi rozległo się ciche przekleństwo.A za moment dostrzegli kobietę, sie-dzącą na omszałym głazie i wytrząsającą kamyki z ciżem.Reynevan poznał jąod razu.Była to pulchna i wciąż jeszcze nosząca ślady mąki młynarka, kolejnauczestniczka debaty przy beczułce jabłecznika. Dziewka? spytana, zastanowiła się. Ta jasnowłosa? Aaa, ta szlach-cianka, co była z tobą, Toledo? Widziałam ją, a jakże.Tędy szła.Ku Frankenste-inowi.W kupie, kilka ich było.Jakiś czas temu. Tędy szły? Tędy.Zaraz, zaraz, poczekajcie.Idę z wami. Bo masz tam interes? Nie.Bo tam mieszkam.Młynarka nie była, delikatnie mówiąc, w najlepszej formie.Szła opieszale,czkając, mrucząc i powłócząc nogami.Denerwująco często przystawała, by po-prawiać garderobę.Niewiadomym sposobem wciąż nabierała do ciżem żwiru,musiała siadać i wytrząsać go a robiła to denerwująco wolno.Za trzecim ra-zem Reynevan gotów już był wziąć babę na barana i nieść, byle tylko zwiększyćtempo. Może by tak szybciej, kumoszko? spytał słodko alp. Sam jesteś kumoszka odgryzła się młynarka. Zaraz będę gotowa.Jeszcze ino.Momencik.Zamarła z ciżmą w ręce.Uniosła głowę.Nadstawiła ucha. Co jest? spytała Pigwa. Co. Cicho uniósł rękę alp. Coś słyszę.Coś.Coś nadchodzi.Ziemia zatrzęsła się nagle, zadudniła.Z mgły wypadły konie, cały tabun, naglezaroiło się wokół nich od bijących i drących ziemię kopyt, od rozwianych grzywi ogonów, wyszczerzonych zębów w spienionych pyskach, od dzikich oczu.Le-dwie zdołali uskoczyć za głazy.Konie przeleciały w szaleńczym galopie, znikłyrównie nagle, jak się pojawiły.Ziemia tylko dygotała wciąż od uderzeń kopyt.Nim zdołali ochłonąć, z mgły wynurzył się następny koń.Ale w odróżnieniuod poprzednich ten niósł jezdzca.Jezdzca w saladzie, w pełnej płytowej zbroi,w czarnym płaszczu.Płaszcz, rozwiany w galopie u ramion, wyglądał jak skrzydłaupiora. Adsumus! Adsuuumuuuus!Rycerz ściągnął wodze, koń stanął dęba, zamłócił powietrze przednimi kopy-tami, zarżał.A rycerz dobył miecza i runął na nich.Pigwa krzyknęła cienko, a nim krzyk przebrzmiał, rozpadła się tak, to by-ło właściwe słowo rozpadła się na milion ciem, które chmarą rozleciały sięw powietrzu, znikły.Hamadriada bezszelestnie wrosła w ziemię, w okamgnieniuwysmuklała, pokryła się korą i liśćmi.Młynarka i alp, równie sprytnych trików napodorędziu widać nie mający, zwyczajnie rzucili się do ucieczki.Reynevan, ma356się rozumieć, też, za nimi.Tak szybko, że ich wyprzedził.Aż tu mnie znalezli,myślał gorączkowo.Aż tu mnie znalezli. Adsumus!Czarny rycerz w przelocie chlasnął mieczem zamienioną w drzewko hama-driadę, drzewko wydało straszny krzyk, trysnęło sokiem.Młynarka obejrzała się,na własną zgubę.Rycerz obalił ją koniem, usiłującą wstać ciął, zwisając z kulbaki,ciął tak, że aż ostrze zachrupotało na kości czerepu.Czarownica upadła, skręcającsię i wijąc wśród suchych traw.Alp i Reynevan pędzili ile sił w nogach, ale z galopującym koniem nie mieliszans.Rycerz dogonił ich szybko.Rozdzielili się, alp pognał w prawo, Reynevanw lewo.Rycerz pogalopował za alpem.Po chwili z mgły dobiegł wrzask.Zwiad-czący, że alpowi nie dane było doczekać przemian i czeskich husytów.Reynevan biegł na złamanie karku, dysząc i nie oglądając się.Mgła tłumiładzwięki, ale łomot kopyt i rżenie wciąż za sobą słyszał lub wydawało mu się,że słyszy.Tupot kopyt i chrap konia usłyszał nagle tuż przed sobą.Stanął, martwiejąc zezgrozy, ale nim zdołał cokolwiek przedsięwziąć, z mgły wynurzyła się spienionajabłkowita klacz, niosąca w siodle niewysoką i tęgą kobietę w męskim wamsie.Kobieta na jego widok wryła klacz, odrzucając z czoła nieporządnie rozwianągrzywę płowych włosów. Pani Dzierżka. wystękał, zdumiony. Dzierżka de Wirsing. Krewniak? handlarka koni wyglądała na nie mniej zdumioną. Ty?Tutaj? Zaraza, nie stój! Dawaj rękę, skacz za mnie!Chwycił wyciągniętą dłoń.Ale było za pózno. Adsuuumuuus!Dzierżka zeskoczyła z kulbaki z zaskakującą przy jej kompleksji gracją i zwin-nością.Równie zwinnie zdarła z pleców kuszę i rzuciła ją Reynevanowi.Samachwytając drugą, przypiętą do siodła. W konia! wrzasnęła, rzucając mu bełty i instrument do napinania, zwany kozią nóżką. Mierz w konia!Czarny rycerz pędził na nich ze wzniesionym mieczem i rozwianym płasz-czem, takim galopem, że płatami leciała w górę rwana darń.Ręce Reynevanadygotały, haki koziej nóżki za nic nie chciały zaskoczyć za cięciwę i czopy nałożu kuszy.Zaklął rozpaczliwie, pomogło, haki chwyciły, cięciwa złapała orzech.Drżącą dłonią nałożył bełt. Strzelaj!Strzelił.I chybił.Bo wbrew rozkazowi nie mierzył w konia, lecz w jezdzca.Widział, jak grot bełtu skrzesał iskry, ocierając się o stalowy naramiennik.Dzierż-ka zaklęła gromko i plugawie, zdmuchnęła włosy z oczu, wycelowała, nacisnęłaspust.Bełt trafił konia w pierś i cały się schował.Koń zakwiczał, zachrapał rzę-357żąco, runął na kolana i na łeb.Czarny rycerz zwalił się z siodła, poturlał, gubiąchełm i miecz.I zaczął wstawać.Dzierżka zaklęła znowu, teraz obojgu trzęsły się ręce, obojgu kozie nóżki razpo raz ześlizgiwały się z czopów, bełty wypadały z rowków.A czarny rycerzwstał, odpiął od siodła wielki morgenstern, ruszył ku nim chwiejnym krokiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]