[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Twój komputer dał nam to tak, jak wcześniej dostarczył nam równanie Atlantydy.- Które wcale nie musi być poprawne - wybuchnął Hargreaves.- Jedyne co zobaczyliśmy na filmie to las, pamiętasz? Uwierzę w Atlantydę, kiedy zobaczę bardziej konkretny dowód na jej istnienie.- W porządku, nikt nie upiera się, że to naprawdę jest Atlantyda - odparł Fordham.- Jednak Dr Burton ma rację.Wprowadziliśmy dane, uzyskaliśmy równanie, użyliśmy tego równania i otrzymaliśmy… sam widziałeś - to, co sfilmowaliśmy.- I zgubiliśmy tam człowieka.Rozsądek nakazuje twierdzić, że nie stoi przez cały czas w tym samym miejscu, do którego poszedł.I jeżeli to będzie działać…- Jeżeli będzie działać - podkreślił Hargreaves.Fordham przeciągnął dłonią po twarzy.Był zmęczony, tak zmęczony, że najmniejszy ruch przychodził mu z wysiłkiem.Kiedy ostatnio naprawdę się wyspał? Nie mógł sobie przypomnieć.- To nie jest wszystko, co powinniśmy mieć - wtrącił Burton.- Musicie to zrozumieć.Mamy wyciąg z jego akt wojskowych, relację ludzi, którzy go znali, dane z ostatniego sprawdzianu fizycznego i tym podobne.Idę o zakład, że to nie zadziała, ale to wszystko, co możemy zrobić.Żeby mieć większe szansę, powinniśmy mieć wykreślony jego wzorzec zachowania, inne dane sięgające co najmniej dwa lata wstecz…- Ponieważ ich nie mamy - słowa Fordhama zlewały się ze sobą, tak był zmęczony - spróbujmy tego.Cuda się zdarzają…Hargreaves wzruszył ramionami.- Zaczynam wierzyć, że generał Colfax ma rację.Wyślijcie tam oddział poszukiwaczy…- Pewnie, żeby stracić także ich? - zapytał Fordham.- Nie! Przynajmniej nie do czasu, kiedy będziemy zmuszeni.- Spojrzał znowu na pasek papieru, który według tego co mówił komputer, rzekomo był równy człowiekowi: żyjącemu, oddychającemu, chodzącemu, mówiącemu, myślącemu, nienawidzącemu, kochającemu człowiekowi… A może nie był? Tego nigdy nie będą pewni, dopóki ich trudne przedsięwzięcie nie zakończy się sukcesem i dopóki w odpowiedzi na te eksperymentalne transmisje Ray Osborne nie wyjdzie z lasu gigantycznych drzew, by stanąć twarzą w twarz z nimi i swoim własnym światem.Rozdział 14Niebezpieczeństwo? Ray uniósł głowę, nasłuchując uważnie.Z korytarza na zewnątrz nie dochodził jednak żaden dźwięk.Wstał i podszedł ostrożnie do okna, aby przez wąską szczelinę spojrzeć w dół.Nikogo tam nie było.Jednak poczucie, iż jest pod uważną obserwacją tkwiło w nim wciąż tak silnie, że miał niemal wrażenie, że gdy odwróci głowę, ujrzy postać stojącą w rogu pokoju.Uczuciu, iż jest śledzony towarzyszyło naglące pragnienie znalezienia się na otwartej przestrzeni, któremu nie sposób się było oprzeć.Zdawało mu się, że ściany wokół niego przysuną się, odcinając powietrze potrzebne trudzącym się płucom.Wokół unosiła się aura takiego zagrożenia, jakie znał przedtem tylko z sennych koszmarów.Chociaż zachował resztki ostrożności, Ray wiedział, że nie może zostać w tym prowizorycznym schronieniu, że zostanie z niego wypłoszony, tak jak on sam mógłby wywrócić kosz, zmuszając do ucieczki jakieś małe, przerażone zwierzątko.Nie miało to nic wspólnego z przymusem, jakiemu podlegał w atlanckim porcie - ten, był tego pewny, pochodził od wroga.Nie mógł z nim też zbyt łatwo walczyć.W porządku - wyjdzie stąd.W przeciwnym razie - Ray oblizał wargi -jeżeli presja będzie nadal narastać, będzie po prostu stał, krzycząc głośno do czterech ścian, kim jest, dopóki nie pojawią się jego wrogowie, aby go stąd zabrać.Działając w zgodzie z tym zamiarem i ustępując do tego stopnia, mógł zachować nieco własnej woli.A tak długo, jak miał jej choć odrobinę, mógł nadal walczyć, wymykać się, uciekać! Gdyby tylko wiedział, czemu go tu zostawiono, mógłby wtedy znaleźć i cel i powód, aby nie ustępować.Czy powinien skierować się do sklepu z żaglami, o którym wspominał kapitan Taut? Nie miał wcale powodu, aby wierzyć w dobrą wolę kapitana piratów, jednak to było wszystko co miał - cień nadziei.Odwrócił się gwałtownie dotykając ręką swego boku.Rana była jeszcze na tyle świeża, że się skrzywił.Zbadał ją znowu w zaciszu pomieszczenia.Zabliźniła się już i ponieważ była czysta, zaczęła się goić.Ray podszedł znowu do okna i dokonywał analizy dziedzińca, kiedy wychylił się tak daleko, jak tylko mógł się odważyć nie tracąc równowagi, zobaczył, że po jego lewej stronie, od frontu tawerny, nie było wyjścia na zewnętrzną ulicę, jedynie wysokie ogrodzenie kończące się ślepą uliczką.Inna droga - tak, tam mogło być wyjście.Szybko zerwał wierzchnie nakrycie - jedyne, jak stwierdził - z łóżka, przymocowując jego koniec do podpórki podtrzymującej ramę.Nie otrzymał zbyt długiej liny, ale wystarczała, aby zapewnić mu bezpieczne lądowanie.Następnie wyszedł przez okno, kołysząc się ponad rumowiskiem.Puścił linę i upadł tak jak go uczono, przewracając się, aby uniknąć zranienia tyle, że nigdy nie przerabiał takich ćwiczeń z myślą o lądowaniu na śmietnisku.Przebijając się przez górną warstwę odpadków, Amerykanin uderzył z miażdżącą siłą w mniej delikatne podłoże.Przez chwilę lub dwie leżał w śmieciach, czując rwący ból w boku, obawiając się niemal ruszyć, aby nie okazało się, że złamał sobie jakąś kość.W końcu, ponieważ uczucie, iż jest ścigany było niezwykle silne, Ray wdrapał się na górę i wydostał z wysypiska.Zjedna ręką przy ścianie, aby dopomóc błądzącym stopom, rozpoczął ostrożną wędrówkę na tyły tawerny.Jeżeli łomot towarzyszący jego lądowaniu zaalarmował któregoś z mieszkańców pozostałych pokoi na górze, wyraźnie nie skłoniło ich to do poszukiwań.Wąska szczelina prowadziła na koniec budynku, lecz z prawej strony wciąż odgradzał ją wysoki płot z gnijących desek.Na lewo ciągnęła się ślepa ściana drugiej budowli.Drewno ogrodzenia było suche i zmurszałe i Ray’owi przyszło do głowy, że mógłby kopniakami utorować sobie drogę na drugą stronę, ale na razie nie było potrzeby uciekać się do tak drastycznych metod ucieczki.Przedzierał się przez cuchnące zwały odpadków, aż wreszcie doszedł do prawego rogu ogrodzenia, które miało zamykać szczelinę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]