[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nikomu przeto nie opłaci się być pierwszym na mecie.Oto tajemnica braku pośpiechu w za­wodach.- I myślisz, że tego odwrócić się nie da?Madrasuł rozłożył bezradnie ręce.- Nikt nie próbował, afandi.Bo jaki sposób znaleźć na przy­spieszenie wielbłądziego galopu wbrew interesom właścicieli zwierząt? Poganiacze nie sprzeciwią się wszakże poleceniom swych panów.- A gdybym mimo to usiłował namówić jeźdźców do zwię­kszenia tempa wyścigu?- Ludzie obserwujący zawody byliby ci wdzięczni.Oszczę­dziłbyś im długich godzin oczekiwania w straszliwej spiekocie na końcowy rezultat.- A zatem spróbuję.- Nie chcesz chyba przekupić poganiaczy, afandi? - zanie­pokoił się Madrasuł.- To mogłoby cię kosztować zbyt wiele.Nie tylko monety.- Bez obawy, szlachetny Jusupie.Ze starych opowieści arab­skich znam sposób, którym można przyspieszyć bieg garbatych wierzchowców.Nie pieniądze bowiem, a rozwaga i doświadczenie powinny kierować krokami mądrego człowieka.O tym zawsze i wszędzie należy pamiętać.Bo przecież jeśli człek uczony się po­tknie, razem z nim potyka się świat cały.- A oto i szakal, o którym była mowa.Spójrz, afandi.Właśnie Kamalbek nadjeżdża - szepnął Jusup Madrasuł wskazując ręką na grubasa, zbliżającego się w ich stronę na zgrabnym tokińskim ogierze.Opasły wielmoża z piętnem wszelakich występków na obrzmia­łej twarzy zatrzymał wierzchowca przed zebranym tłumem.Kręcąc młynka pulchnymi palcami, zdobnymi w złote pierścienie przybrane rubinami wielkości kukułczego jaja, z wysokości grzbietu gniadosza spoglądał pogardliwie na zgromadzonych.Le­dwie uśmiechnąć się raczył w odpowiedzi na lawinę słów powi­tania, wygłoszoną skwapliwie przez głównego nadzorcę samarkandzkich bazarów.- Poczekaj tu na mnie, Jusupie.Pójdę, porozmawiam z gruba­sem - zdecydował się Hodża.- Może uda mi się przemówić do jego rozumu.- Tylko ostrożnie, afandi.Błagam cię, nie wdawaj się z wiel­możą w zbyteczne dysputy.Pamiętaj, że z krótkim językiem ży­cie bywa dłuższe.Kamalbek to człowiek bardzo wpływowy i bar­dzo niebezpieczny.Mędrzec uśmiechnął się do Madrasuła, po czym przecisnął się przez tłum.Kiedy wypłynął przed bogaczem, skłonił się głęboko i rzekł:- Panie szlachetny o sercu nadziewanym dobrocią, czy pozwolisz łaskawie, abym nakłonił jeźdźców do nieco szybszej jazdy? Ludzie czekają zbytecznie, gnębieni przez długie chwile i udar słoneczny.Wielmoża spojrzał uważnie na mówiącego.“Natręt nie wygląda na takiego, który z własnej kiesy mógłby wynagrodzić ścigających się" - pomyślał sobie w głębi duszy.Otworzył więc usta i jak bocian wybierający tłuste pijawki z rzadkiego iłu ciągnął słowa z powagą, rozkoszując się brzmie­niem własnego głosu:- Spróbuj, marny człowieku.Jeżeli ci się to w ogóle uda.Ale uważaj, żebyś solidnego guza w odpowiedzi nie otrzymał od po­ganiaczy.Hodża Nasreddin skłonił się ponownie i ruszył w stronę nie­wielkiej grupki zawodników, w cieniu wiązów przygotowującej się do kolejnych zawodów.Odwołał czterech jeźdźców na bok i zaczął im coś tłumaczyć, gęsto przy tym gestykulując.Pogania­cze najwidoczniej pojęli, o co chodzi filozofowi, gdyż jak na ko­mendę poczęli z uznaniem, kiwać głowami, cmokając przy tym głośno z zachwytu.Po chwili ustawili się na linii startu i na sygnał dany przez starszego nadzorcę podbiegli do zwierząt.Wskoczyli w siodła i po­ganiając wielbłądy wrzaskiem i piętami w ogromnym, tumulcie najkrótszą drogą pognali na złamanie karku w kierunku wyzna­czonej mety.Osłupienie zapanowało nad placem.Zdziwieni ludzie zamilkli na moment.Nawet dzieciarnia zaskoczona przebiegiem wydarzeń stanęła z otwartymi ustami zamiast jak zwykle gonić z wrza­skiem za zwierzętami.Kamalbek zesztywniał, jakby połknął dwumetrowy drąg indyj­skiego bambusa.Tylko rumak przez drżenie siodła odczuwał gniew gotujący się we wnętrznościach wielmoży.Długo trwało, zanim bogacz uspokoił się.Dopiero wtedy spoj­rzał bacznie na Hodżę Nasreddina, raz, a potem drugi, jak gdyby chciał dobrze zapamiętać rysy jego twarzy.Następnie cmoknął na konia i ruszył lekkim kłusem w stronę mety.Pragnął przeko­nać się na miejscu, jakich słów użył nieznajomy intruz, aby zmusić parszywych poganiaczy do odwrócenia sensu wyścigów, z których przez ostatnie tygodnie wielmoża czerpał bez przeszkód mnóstwo wewnętrznej uciechy.Madrasuł pociągnął Hodżę Nasreddina za rękaw i rzekł pół­głosem:- Obawiam się gniewu Kamalbeka, afandi.Lepiej będzie, jeśli znikniemy mu z oczu.Poczekamy, dopóki chłód wieczorny nie ostudzi rozpalonego łba wielmoży.Teraz uchodźmy stąd czym prędzej.Najwyższa pora udać się do domu, gdzie posiłek oczekuje nas już od godziny, Hodżo-aka.I płow dymiący, przyprawiony liśćmi mięty, i smakowity mampar z jajkiem, i faszerowane bak­łażany, i soczyste arbuzy, i herbata cudownie zielona.- Pójdźmy, Jusupie - zgodził się mędrzec.Smakowite argu­menty były nie do odparcia.Zwłaszcza że po całodziennej wędró­wce żołądek filozofa już od dłuższego czasu głośno dopominał się o swoje prawa.*A czy domyślasz się, człowieku biegły w piśmie, sensu słów Nasreddinowych, które podziałały na ścigających się ludzi i zwie­rzęta niczym niedojrzałe daktyle popite nierozważnie dzbanem surowej wody?NIEZWYKŁY FORTELOpowieść czternasta o niezwykłymstarciu Kamalbeka z Hodżą i o ponownymwyścigu zwierząt garbonośnych,które gnały do mety nie licząc sięz opinią wielmoży- Nowe rozporządzenie o wyścigach garbonośnych.Słuchajcie uważnie, mieszkańcy Samarkandy.Słuchajcie wszyscy.Oto nowe rozporządzenie o wyścigach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •