[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dostrzegał w niej nawyki z jej dawnego świata - choćby w bukiecikach kwiatów polnych, tych małych prezentach, które dawała samej sobie.Nawet w pozarastanym ogrodzie napotykał gdzieniegdzie wystrzyżone lekarskimi nożycami trawniczki.Gdyby był młodszy, byłby się w nich zakochał.Ale nie był już młody.Jakim go widziała? Poranionego, chwiejącego się na nogach, z posiwiałymi włosami opadającymi na kark.Nigdy nie wyobrażał sobie siebie jako człowieka świadomego swego wieku i swego doświadczenia.Oni wszyscy się starzeli, a on wciąż nie odczuwał, by jego mądrość rosła wraz z wiekiem.Przykucnął, aby przypatrzyć się psu wypijającemu wodę z miseczki, zachwiał się, uchwycił stołu przewracając karafkę z winem.Nazywasz się Dawid Caravaggio, prawda?Przywiązali mu ręce do solidnych nóg dębowego stołu.W pewnej chwili zerwał się na nogi wraz z tym balastem, z krwawiącą lewą dłonią, chciał wybiec przez wąskie drzwi i upadł.Kobieta odrzuciła nóż, odmawiając dalszej roboty.Ze stołu wypadła szuflada i odbiwszy się od jego piersi obsunęła się z całą zawartością na podłogę.Przez chwilę pomyślał, że mogła być w niej broń, którą się posłuży.Ale Ranuccio Tommasoni chwycił brzytwę i stanął nad nim.Cararaggio, prawda? Wciąż nie był tego pewien.Kiedy tak leżał pod stołem, a krew płynąca z ręki zalewała mu twarz, nagle odzyskał jasność myśli, zsunął więzy z nogi stołu, odepchnął na bok krzesło, aby uśmierzyć zadawany przez nie ból, a potem przemieścił się nieco w lewo, żeby zsunąć więzy z drugiej nogi.Wszędzie pełno krwi.Ręce już bezużyteczne.Później całymi miesiącami przyłapywał się na tym, że spogląda ludziom tylko na kciuki, tak jakby ten wypadek uczynił go zazdrosnym.Postarzał się, jak gdyby ta jedna noc, na którą go przykuto do stołu, wyzwoliła w nim coś, co go spowolniło.Stał, z zawrotem głowy, nad psem, nad czerwonym winem rozlanym po stole.Dwaj wartownicy, dwie kobiety, Tommasoni, telefony dzwonią i dzwonią przerywając Tommasoniemu, który odkłada brzytwę, zjadliwie wyszeptuje Przepraszam, podejmuje słuchawkę zakrwawioną ręką i słucha.Nie powiedział im, jak sądził, nic, co by miało dla nich jakąś wartość.Ale się chyba mylił, bo wypuścili go na wolność.Przeszedł wzdłuż całą Via di Santo Spirito zdążając ku miejscu, które zachował w pamięci.Minął kościół Brunelle-schiego, bibliotekę Instytutu Niemieckiego, gdzie pracowała pewna znajoma, która by się nim mogła zająć.I wtedy uświadomił sobie, dlaczego go uwolniono.Pozwalając mu odejść, mogli odkryć, z kim się kontaktuje.Przysiadł na skraju chodnika nie odwracając się za siebie, ani razu się nie odwracając.Rozglądał się za jakimś ogniem, nad którym mógłby opalić swe rany, potrzymać je nad kociołkiem wiszącym nad rozpalonym na ulicy ogniskiem, aby dym osmolił mu dłonie.Doszedł do mostu Świętej Trójcy.Wokół było pusto, żadnego ruchu, co go zdziwiło.Przysiadł na mostowej balustradzie, po chwili się na niej położył.Żadnych odgłosów.Przedtem, kiedy maszerował z rękoma w mokrych od krwi kieszeniach, wokół niego panował gorączkowy ruch czołgów i jeepów.Podczas gdy tak leżał, podminowany most wyleciał w powietrze, rzuciło nim w górę i w dół, jakby nastąpił koniec świata.Otworzył oczy i spostrzegł obok siebie wielką głowę.Zaczerpnął powietrza, pierś napełniła mu się wodą.Znajdował się poniżej jej powierzchni.Obok niego w wartkim nurcie Arno spoczywała brodata głowa.Podpełznął ku niej, ale nie zdołał jej dotknąć.Jakaś światłość wlewała się do rzeki.Wypłynął na powierzchnię wody, na którą spływała jakaś płonąca ciecz.Kiedy później tego wieczora opowiedział Hanie tę historię, stwierdziła:- Przestali cię torturować, bo nadciągali już sprzymierzeni.Niemcy uciekali z miasta, wysadzając za sobą mosty.- Nie wiem.Może im wszystko wyśpiewałem.A czyja to była głowa? Ciągle tam dzwoniły telefony.Wybuchł popłoch, ten człowiek odskoczył ode mnie, a oni wszyscy wpatrywali się w niego, gdy wsłuchiwał się przez telefon w ciszę albo w jakiś inny głos, którego nie mogliśmy słyszeć.Czyj to mógł być głos? Czyja to była głowa?- Oni zwiewali, Dawidzie.Otwiera Ostatniego Mohikanina na końcowej, nie zadrukowanej stronie i zaczyna wpisywać:Jest tu czlowiek o nazwisku Caravaggia, przyjaciel mojego ojca.Zawsze się w nim kochałam.Jest starszy ode mnie, ma pewnie ze czterdzieści pięć lat.Pogrążył się w mroku, nie ma w sobie za grosz ufności Z jakiegoś powodu pozostaję pod opieką tego przyjaciela mojego ojca.Zamyka książkę, potem schodzi do biblioteki i odstawia tom na jedną z górnych półek.Anglik spał oddychając przez usta, jak zawsze, zarówno we śnie, jak i na jawie.Wstała z krzesła i delikatnie wyjęła mu z rąk zapaloną świecę.Podeszła do okna i zdmuchnęła ją na zewnątrz, aby dym uleciał z pokoju.Nie cierpiała, kiedy tak leżał ze świecą w ręku, na podobieństwo zmarłego, z woskiem skapującym mu na rękę.Tak jakby się przygotowywał na śmierć, jakby chciał się w nią osunąć, wytwarzając wokół siebie jej klimat, aranżując odpowiednie oświetlenie.Stała w oknie z palcami we włosach, przyciskając dłonie do głowy.W ciemności, po zapadnięciu zmierzchu, można sobie naciąć żyły i wypłynie z nich czarna krew.Zapragnęła wyjść z tego pokoju.Odczuła nagły przypływ klaustrofobii.Przebiegła przez korytarz, zbiegła schodami na dół i wypadła na taras, po czym obejrzała się za siebie, jakby chciała dostrzec sylwetkę dziewczyny, od której uciekała.Weszła z powrotem do budynku.Pchnęła ciężkie drzwi, weszła do biblioteki, oderwała deski blokujące drzwi na taras, otworzyła je i wpuściła do środka nocne powietrze.Nie wiedziała, gdzie jest Caravaggio.Przez większość wieczorów pozostawał gdzieś poza domem, zwykle wracał na kilka godzin przed świtem.Nigdy nie dawał wtedy znaku życia.Zgarnęła szare płótno okrywające fortepian i przeniosła w przeciwległy róg pokoju, wlokąc je za sobą jak skręconą szatę, jak sieć na ryby.Nigdzie żadnego światła.Usłyszała daleki pomruk burzy.Stanęła przy fortepianie.Nie patrząc na klawisze, opuściła dłonie i zaczęła grać, wystukując dźwięki, sprowadzając melodię do samego szkieletu.Po każdej sekwencji dźwięków robiła przerwę, jakby wynurzała dłonie z wody, by sprawdzić, co też wyłowiła, po czym opuszczała je ponownie wystukując główny zarys melodii.Jeszcze bardziej spowalniała ruchy palców.Spoglądała na dół, na dwóch mężczyzn, którzy weszli do sali przez otwarte oszklone drzwi, oparli karabiny o fortepian i stanęli na wprost niej.Dźwięk tonów nadal wypełniał komnatę, już odmienioną.Opuściła dłonie, bosą stopą nacisnęła pedał basowy, wygrywając pieśń, jakiej nauczyła ją matka.Wystukiwała, na czym się dało, na stole kuchennym, na ścianie, o którą się opierała wchodząc schodami na górę, na pościeli, w której zasypiała.Nie mieli w domu fortepianu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]