[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na szczęście, drzwi mieszkania proboszcza w Wyszkowie, księdza kano-nika Mieczkowskiego, same się gościnnie otwarły, gdy zameldowano gospodarzowi ludziprzemokniętych.Zastaliśmy w dużym pokoju, oprócz wiekowego plebana i jego wikariusza,księdza Modzelewskiego-generała Hallera i ambasadora francuskiego, p.Jusseranda.Trafili-śmy właśnie na sam środek relacji kanonika o pobycie w jego domu w ciągu ubiegłego tygo-dnia  rządu polskiego z ramienia Rosyjskiej Republiki Rad, złożonego z rodaków naszych-dr.Juliana Marchlewskiego, Feliksa Dzierżyńskiego i Feliksa Kohna.Trudno było wśród za-gadnień tak wysokiego poziomu, jak zmiana rządu, systemu społecznego i natury rządzenia wPolsce, jak wywrócenie do góry nogami całego administracyjnego współżycia warstw spo-łecznych, wyjeżdżać z poziomą prośbą o wyżej wzmiankowany kieliszek kminkówki, a choć-by  czystej.Na szczęście ksiądz wikary, powodowany starą zasadą gościnności, której takwielkie fenomeny wojny nie zdołały wywrócić, zarządził postawienie przed każdym z nasszklanki gorącej herbaty.Co więcej - w cukiernicy, która, jak ziszczenie pięknego marzenia, zręki do ręki krążyć poczęła, oczy nasze ujrzały na jawie cukier kostkowy w najlepszym ga-tunku i pokaznej obfitości kawałków.Ksiądz wikary, nie przerywając bynajmniej poważnegodyskursu ambasadora Jusseranda z księdzem kanonikiem Mieczkowskim, zdołał szepnąćnam, przybyszom, do ucha:- Proszę brać, proszę śmiało!.To cukier p.Marchlewskiego, zostawiony przezeń w popłochuucieczki.O, dziwna, przedziwna niekonsekwencjo wszystkiego pod utwierdzeniem! O, śmiesznościrzeczy wysokich, gdy nie mogą ustać własną swoją przyrodzoną Potęgą!.Wejrzawszy na ów cukier, tak doskonały, poczułem się oto nagle jego prawowitym właści-cielem i trzy co najgrubsze kawałki wrzuciłem odruchowo, ku zgorszeniu obecnych, doszklanki.Zapijając gorącą herbatę, jak przez sen przypomniałem sobie postać dra JulianaMarchlewskiego.Pierwszy raz widziałem go niegdyś, przed wieloma laty w pracowni biblio-tekarskiej Rapperswylu, w izbie na drugim piętrze, o prastarym, niskim sklepieniu, ciasnej izapchanej mnóstwem książek, katalogów i rękopisów.Pewnego zimowego dnia przyjmowa-łem i obsługiwałem, jako bibliotekarz, Różę Luxemburg i Juliana Marchlewskiego.Czyżmożna było wówczas przypuścić, że w tych niepokaznych figurach dwojga wywołańców,zbiegów, emigrantów obsługuję przyszłą męczennicę spartakowskiej rewolucji, zamordowanąw bestialski sposób na ulicach Berlina przez rozjuszoną ludność, -oraz przyszłego wielko-rządcę naszej biednej ojczyzny-krótko, co prawda, sprawującego swą nad nami władzę i, jakdotychczas, w niepokaznym Wyszkowie.Nasycając się niezrównanym gorącem i zatapiając zlubością w smak bolszewickiego cukru, przypomniałem sobie nadto, że przecież dr JulianMarchlewski to jest mój szanowny wydawca.Posiadam stos jego listów, w których na licz-nych arkuszach spisane są statuty, umowy, kontrakty co do tłumaczenia pewnych moich pisa-nin na język niemiecki.Ponieważ, mimo owych statutów i wieloparagrafowych kontraktów,zapewniających mi nie byle jakie korzyści materialne, -mimo iż przekład niektórych utworówzostał wyczerpany, gdyż nabywca imprezy wydawniczej dra Juliana Marchlewskiego, Pet-zold, zwracał się do mnie z prośbą o prawo wydania nowej edycji tegoż przekładu - z owychszeroko opisanych i solennie zapowiedzianych korzyści materialnych mam w zysku tylkocenne autografy dra Juliana Marchlewskiego, poczułem się, jak powiadam, prawowitym wła-ścicielem cukru, zostawionego przezeń w Wyszkowie i, na rachunek ewentualnych, da Bógdoczekać, honorariów, wpakowałem do drugiej szklanki herbaty łaskawie podanej przez do-mowników księdza Mieczkowskiego, nowe trzy kawały bolszewickie.Opiły i rozgrzanyprzypomniałem sobie drugiego z wielkorządców-Feliksa Kohna.Widywałem go na procesieStanisława Brzozowskiego w Krakowie, jako jednego z sędziów.Postać wywiędła, zniszczo-70 na, człowiek jak gdyby ze mgły, o twarzy sympatycznej nerwowego utopisty, -bohater war-szawskiego  Proletariatu.Jeden z tych, których dumne cienie w kajdanach widywało się nazbiorowej fotografii  proletariatczyków w izbach socjalistów.Trzeciego - Feliksa Dzierżyń-skiego - mam szczęście nie znać osobiście.Nigdy nie byłem w promieniu jego jurysdykcji icieszę się świadomością, iż nigdy nie widziałem ani jego twarzy, ani nie dotykałem ręki krwiąobmazanej po łokieć, ani słyszałem wyrazów, z jego ust wychodzących.Wyznaję, iż to imię inazwisko, wymówione w mej obecności, sprawia na mnie obmierzłe wrażenie duszności ijakby torsji.Ci tedy trzej mężowie, gotujący się w cichym domu ustronnego probostwa doodegrania wielkiej roli na placach, tylekroć przez obcy najazd zdeptanych i w gmachach War-szawy, tylekroć znieważonych przez cudzoziemca byli przedmiotem ożywionej rozmowy.Generał Haller tłumaczył ambasadorowi Jusserandowi na francuski opowieść księdza kanoni-ka.Proboszcz wyszkowski poznał był całkowitą ideologię bolszewizmu z jego strony zasad-niczej, dogmatyczno-ideowej, jakby teologicznej,  pryncypialnej.Ponieważ miał możnośćprowadzenia z trzema dyktatorami i n s p e długich rozmów, zdawał tedy sprawę z ich prze-biegu.Pan Jusserand troskliwie notował sobie co ważniejsze szczegóły i najbardziej soczystewyrzeczenia.Trudno by tu było powtarzać te lokucje i dyskusje na temat wolnej woli, rewo-lucji, moralnego posłannictwa siły jednostek obdarzonych świadomością i wiedzą dobra,zwłaszcza iż podane z ust do ust mogłyby stracić na prawdziwości i dokładności.Zresztą tylejuż razy o tych rzeczach pisano! Przyszli władcy Polski i Warszawy, według relacji wszyst-kich obecnych, byli otoczeni silną strażą, która z nabitą bronią pilnowała ich kwatery na ple-banii, jezdzili znakomitym i wytwornym automobilem, jedli i pili doskonale, spali wygodnie.(Zawsze zadaję sobie pytanie, czym też ludzie tego rodzaju zarabiają na to dostatnie życie?Głosząc zasady prawa, opartego jedynie na pracy, sami stoją na poziomie wszystkich zwy-czajnych władców, którzy swe stanowiska odziedziczyli lub posiedli na mocy takiej lub owa-kiej intrygi.)Szyby okien na probostwie były powybijane przez kule.Stojąc przy jednym z tych okien iprzez dziurę w szkle patrząc w cichy ogród, dziwiłem się, ile to w tym zaciszu w ciągu krót-kiego czasu dokonało się przemian.Ludzie, o których była mowa, jakby żywe kształty abs-trakcyjnych idei, przychodzili i odchodzili, przeciągali przez to mieszkanie, przynosząc zesobą istne kłęby inwektyw, skarg, marzeń, złudzeń, obłąkań - mówili o tyranii, krzywdach,morderstwach, torturach, przekleństwach i śmierci w rozpaczy, nie spostrzegając wcale, iżsami wdrapują się na tę samą wyniosłość, wyślizganą przez męczeńskie kolana i że zemstacierpiących wpycha im znowu w ręce berło tyranii.Któż to byli ci trzej goście, którzy w tych izbach mienili się rządem polskim? Czy ich ludpolski wybrał, czy ich ktokolwiek na tej ziemi mianował? Lud polski, czy naród polski, takrozumiany, jak to jest w ich zwyczaju, nie naznaczał żadnego z nich na godność, którą sobiewybrali [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •