[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wstałeś od stołu i jąłeś spacerować wielkimi krokami wśród tak dobrze znanych ci sprzętów, szukając takiego, który by cię pocieszył, ale tej nocy wszystkie cię zdradziły.Nie znalazłeś ani jednego, co chciałby nadal być twoim przyjacielem i wierzyć w twoje opowieści.Zanim ponownie za siadłeś do stołu, napiłeś się wódki z płaskiej butelki.Opierając się dłońmi o parapet wychy­liłeś się za okno.Noc stała nad miastem, cicha i spokojna, ludzie spali w swoich domach.Nikt nie śnił o tobie, nie wiedział o twoich zmaganiach.Świat cię opuścił, stał z bo­ku i oczekiwał wyniku z zagadkowym uśmiechem na twarzy.Usiadłeś ciężko na starym zydlu, który służył ci wiernie od wielu lat.Umoczyłeś pióro i znowu puściłeś je w ruch, zamieniając czyste arkusze w zapisane.Stos czystych kar­tek topniał jak wosk świecy.Skostniały od chłodu zbliża­jącego się poranka zmieniałeś przed sobą arkusze, póki nie zapisałeś wszystkich.Odłożyłeś pióro, zamknąłeś oczy.Nawet nie musiałeś patrzeć na gwiazdy, by zrozumieć, że po raz trzeci przegrałeś.Wstając potrąciłeś kałamarz i resz­ta atramentu popłynęła żwawo po blacie do samego brze­gu, zawahała się przez moment, nabrzmiała i jęła skapywać ciężkimi jak łzy kroplami na podłogę.Gwiazdy z sza­rym westchnieniem zaczęły się osypywać za horyzont.Pod powiekami paliło cię z niewyspania.Wyszedłeś z do­mu i podążyłeś ulicami miasta wdychając rześkie powietrze poranka.Z każdym krokiem budziło się w tobie nowe poj­mowanie świata, nowe rozumienie życia, podziw dla starca i przeświadczenie o własnej niemocy, i wtedy dopiero po­czułeś prawdziwą siłę.Wtedy dopiero miałbyś prawo wypowiedzieć te kilka słów, które wypowiedziałeś o tyle za wcześnie przed starcem siedzącym na kamieniu.Dotknąłeś twarzy: była porośnięta długą, siwą brodą.Uśmiechnąłeś się, choć twoja oszołomiona ręka nadal nie wierzyła.Uśmiechnąłeś się.Tej nocy zrozumiałeś przecież tak wiele.Niebawem zająłeś kamień siwego starca - sam stary i siwy.Byłeś coraz bardziej sławny, zaczęto cię nazywać najmądrzejszym z filozofów.Różni ludzie odwiedzali cię prosząc o rady.Dawałeś im hojnie.Aż pewnego razu, gdy wygrzewałeś się w słońcu, dostrzegłeś zbliżającego się drogą młodego wędrowca w okrytej kurzem odzieży, z grubym foliałem pod pachą.Śledziłeś go spod przymrużonych po­wiek, ponieważ wiedziałeś, że idzie do ciebie.Na jego twarzy malowała się twoja pewność siebie - ta sprzed iluś tam lat.W tomie, który dźwigał, rozpoznałeś własne dzieło.Był coraz bliżej.Wreszcie stanął przed tobą, pokłonił się nisko, przez chwilę patrzyliście na siebie, a potem on po­wiedział:- Czcigodny starcze, odkryłem w sobie wielką siłę.Milczałeś.Wróciłeś do punktu wyjścia, lecz wiedziałeś, że teraz ruszy z niego W drogę ktoś zupełnie inny.Ty zo­staniesz tutaj.W twoim sennym mózgu nie obudził się ani żal, ani protest, bo wiedziałeś jeszcze, że obracająca się bezustannie karuzela świata przyniesie kiedyś na twoje miejsce tego, który stoi przed tobą i czeka - i nie wie jeszcze, że ty nie możesz mu pomóc.16Video było pełne śmierci Medicusa.Wszelkimi dostępny­mi metodami usiłowało wzbudzić u swych klientów wiarę, że uwięziony Dwukolorowy przebywał w klatce dopóty, do­póki nie przestało go to bawić.Wówczas z nadzwyczajną łatwością zrzucił okowy, rozgiął grube pręty i wydostał się na zewnątrz.Generował tak straszliwie mocne pole, że mi­mo daleko posuniętych środków ostrożności nikt nie po­trafił go powstrzymać.Oprócz Medicusa, rzecz jasna.W chwili gdy Dwukolorowy podchodził do ściany, która rozstąpiła się przed nim jak kurtyna z waty, Medicus wy­rwawszy pistolet z kabury oniemiałego agenta ochrony usiłował zapobiec ucieczce.Zanurzony już do połowy w srebro uciekinier obejrzał się, broń wypadła z ręki Medicusa, a on sam runął bezwładnie na posadzkę.Tak to mniej więcej wyglądało.Bohaterskie zwłoki Medicusa wystawiono na widok publiczny.Video transmitowało przebieg uroczystości żałobnych pokazując jakieś twarze, które starały Się usilnie przybrać woal smutku.Co kilka godzin przypominano fragmenty świetlanego życiorysu zmarłego, rozpływano się nad jego zasługami, roztkliwiano nad bezmiarem dokonań.W przerwach szalał po ekranie doktor Emmery, który - przejąwszy klinikę Medicusa - obiecał pozostawić jej tradycyjną nazwę.W charakterze sporego kalibru gwiazdy wystąpił doktor Llatz.Łzy ciekły mu z oczu z zawstydzającą normalnych ludzi łatwością.Łkając opowiadał o dniach szczęśliwej współpracy z profesorem, któremu zawdzięczał wszystko.Deogracias oglądał program jak leci, wciśnięty miedzy równie jak on ubogich i źle ubranych bywalców bardzo podrzędnej knajpy na sto dziewięćdziesiątym drugim po­ziomie.Serwowano tu tanią lurę, nazywaną piwem chyba tylko ze względu na brunatną pianę, przypominającą w smaku mydliny zmieszane z zormaxem w proporcji dzie­więć do jednego.Poza tym nikt nikogo nie pytał o powody przebywania w tej części “Dziesięciornicy”, klienci w ogóle mało odzywali się do siebie, łypiąc znad wyszczerbionych kufli nieprzyjaznym okiem.Tkwili na swoich miejscach ca­łymi dniami uczepieni wzrokiem ekranu, od czasu do czasu ktoś wczołgiwał się pod stół pozorując upojenie, co było bardziej kwestią umowy czy przyjętego zwyczaju niż przy­swojenia zbyt dużej dawki, po czym zasypiał pod nogami bardziej wytrwałych kompanów, wśród śmieci i niedopał­ków.Deogracias spędzał w tym otoczeniu już drugi dzień [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •