[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powiód³ oczyma po ziemi.To ksi¹¿ê Gintu³t.Nad nim pochyla siêi twarz mu wod¹ ociera ¿o³nierz austriacki.Có¿ to ma znaczyæ ?.Po chwili ów ¿o³nierz bie-rze ksiêcia za bary, zadaje go sobie na plecy, jego samego ci¹gnie za rêkaw.Id¹ wraz, biegn¹.461 Po¿ar przed nimi.Olbrzymie zgliszcza rodz¹ bia³y dym i lotne perzyny.Id¹ jak we Snie miê-dzy domy spalone ju¿ do przyciesi, miêdzy stosy g³owni kopc¹cych.Z Gór Pieprzowych bij¹w miasto armaty, zza Wis³y padaj¹ wci¹¿ brandkugle, z pól sandomierskich puszczoneSwiszcz¹ nad miastem pociski.Woko³o nigdzie ¿ywego cz³owieka.Rafa³, a za nim ¿o³nierznios¹cy ksiêcia, biegn¹ w podskokach, rozgl¹daj¹ siê, lustruj¹ miejsce.Zawrócili w jakiS bru-kowany dziedziniec czy na cmentarz koScielny, którego po spaleniu okolicznych budowli nieby³o sposobu rozpoznaæ.Przyszli na oSlep do okr¹g³ego ogrójca czy kostnicy w g³êbi d³ugie-go podwórza.Pchnêli drzwi, zawarte na zardzewia³¹ klamkê, i po schodach na po³y zburzo-nych zbiegli w g³¹b ciemnego lochu.Ujrzeli w podziemiu tym skupionych ludzi.Kobiety, sie-dz¹ce w kucki nad ko³yskami, powita³y ich krzykiem przera¿enia, dzieci kry³y siê po k¹tach.Michcik da³ im znak rêk¹, ¿eby milcza³y.Rozejrzawszy siê w mroku, ujrza³ dalszy ci¹g tegopodziemnego korytarza.Tam poszli.Zagradza³y im drogê kupy kamienia zwalonego ze skle-pieñ.Szli chy³kiem przez duszne otwory, przez szerokie jaskinie, przez bramy i ciasne kory-tarze, w gêstym mroku.A¿ oto w jednym miejscu przyjmie ich Swiat³o! Zimne, czystsze po-wietrze.Ujrzeli w górze sklepienia zakratowane okienko.Strudzony ¿o³nierz z³o¿y³ ksiêciana ziemi.Rci¹gn¹³ ze siebie zwiniêty p³aszcz i rzuci³ go na mokre pok³ady gliny, odpasa³broñ.Gintu³ta u³o¿y³ na p³aszczu, Rafa³a obok.Sam usiad³ w k¹cie.Ksi¹¿ê z wolna przychodzi³ do siebie.Ciê¿ko dysza³ i kaszla³, bezsilnie rzê¿a³.Olbromskirozejrza³ siê wko³o.Zrazu widzia³ tylko szar¹, jakby posiwia³¹ gêstwinê mroku.Ze szparyokiennej pada³a jednolita smuga pó³blasku, w dole rozprasza³a siê i nicestwia³a.Ale gdy oczyprzywyk³y do mroku, dojrza³ w g³êbi jakoby wzgórze szare, jakoby kopiec pochy³y.Wsta³ ze swego miejsca i podszed³ bli¿ej.Wielka w g³êbi pieczara by³a zawalona koSæmiludzkimi.Nik³e Swiat³o dawa³o widzieæ czo³a czaszek i koSci policzków.Po ustach uSmiech-niêtych boleSnie wiod³o nici pó³jasne, ukazywa³o skurczone palce i bojowo wyci¹gniête pisz-czele r¹k.Zadzia³ przychodzieñ, bo mu siê zda³o, ¿e góra koSci Smieje siê z niego w ciszy.462 Naro¿na izbaW nocy 30 czerwca, po zupe³nym opuszczeniu Sandomierza przez Austriaków, którzy go namocy kapitulacji 19 czerwca posiedli, Rafa³ Olbromski, ksi¹¿ê Gintu³t i ¿o³nierz Michcik ci-chaczem wymknêli siê z miasta.W³aSnie mieli je zaj¹æ Kozacy, przeprawiaj¹cy siê na³odziach zza Wis³y.Michcik, przebrany w mundur u³ana Dziewanowskiego, zdoby³ gdzieSw mieScie konia-chabetê i wystara³ siê o lepszego dla Rafa³a.U³añski p³aszcz, zwi¹zany miê-dzy kulbakami koni, s³u¿y³ za ³o¿e dla ciê¿ko chorego ksiêcia.Wyje¿d¿ali nad ranem przezKrakowsk¹ bramê.DoSæ ju¿ by³o Swiat³a, ¿eby Rafa³ móg³ dojrzeæ, co siê sta³o z miastem.Ani Sladu palisad! Wszystko zrównane z ziemi¹ i spalone na stosach.Do³y i rowy pracowiciepokopane - zawalone, szañców ani Sladu.Przez chwilê czu³ w sobie gniew, gniew najbardziejludzki, na widok ogromnej pracy zniweczonej bez Sladu.Ale zmia¿d¿y³ go w sobie m³otempotê¿nej mySli:Teraz do Tarnin!W skok zjechali z góry.W mieScie bezpañskim, bezbronnym i spalonym nikt ich tej nocyo has³o Igle pyta³.Zorza ranna, szerz¹ca siê nad rozdo³em Wis³y, dawa³a widzieæ zgliszczawszêdy, ziemiê zje¿d¿on¹ armatami, stratowane zbo¿a.Pomknêli ku Samborowi co paryw koniach, ¿eby przed jasnym dniem wjechaæ miêdzy pola, w w¹wozy.S³oñce wschodzi³o,kiedy za Goryczanami wzuli siê na prawo w w¹wozik i wjechali w mylne i w¹skie drogi.W dali, w dali na wzgórzu widaæ by³o Tarniny.Konie jexdxców wesz³y w koleje i ociera³ysiê bokami.Wy¿ej przytroczyli p³aszcz i podnieSli chorego.Twarz mia³ koloru ziemi, oczyszkliste.S³owa bez zwi¹zku snu³y siê w jego poczernia³ych wargach.Rafa³ marzy³ jako szczêSciu, ¿eby nareszcie bez szwanku dopaSæ do domu.W Sandomierzu nie by³o gdzietrzymaæ rannego.Szpitale pe³ne by³y oficerów i ¿o³nierzy, w prywatnych domach panowa³anêdza i trwoga.Przylgnê³o zreszt¹ do nich obudwu jakieS echo podejrzenia, które towarzy-szy³o ka¿demu ich krokowi.W ci¹gu straszliwych dni kapitulacji, wyjScia si³ polskich w stro-nê Zawichosta i panowania austriackiego w mieScie, Rafa³ zg³êbia³ swoje po³o¿enie.Jak¿esiê to sta³o, ¿e z oficera pe³nego nadziei, stoj¹cego u szczytu powodzenia, przeistoczy³ siêniemal w zdrajcê, w podkomendnego, który niweczy samowolnie rozkazy swego genera³a?Jak¿e siê to staæ mog³o, ¿e zamiast krzy¿a zas³ugi zarobi³ sobie dobrowolnie na s¹d polowyi prawdopodobnie na haniebn¹ Smieræ? Sam to uczyni³, o dziwo.Wraca oto znowu w progidomowe nie jak zwyciêzca i bohater, o czym tyle lat marzy³, lecz jako wymazany z list pu³-kowych.Sam to uczyni³.MySla³ o tym patrz¹c na zbo¿a rodzinne, faluj¹ce jak daleko okosiêgnie, na niwy sandomierskiej pszenicy, czarne, zroszone.Skowroñczy chór dzwoni³ podniebem.Mg³y poranne wstawa³y z parowów.Za Chobrzanami wziêli siê w lewo ku Koprzywnicy.Z prawej i lewej strony drogi zbo¿a by³ypogniecione, wbite w ziemiê przez pu³ki konnicy id¹cej pod Po³aniec.Z nadzwyczajn¹ pie-463 czo³owitoSci¹ jexdxcy zbadali lasek sosnowy na wzgórzu, czy w nim aby nie czai siê patrolaustriacki.Ale las by³ pusty, pe³en tylko woni ¿ywicznej, b³êkitnej mg³y i poSwistu ziêb.Cosi³y w koniach zjechali w dolinê Koprzywianki i zbli¿yli siê do miejsca.Ogród rodzinny przedoczyma Rafa³a! Ca³y w gêstym ob³oku.Rrodkiem jego biegnie w dó³, po zboczu góry, alejawiSni ³utówek.Wszystka rubinowa od niezmiernej masy owocu, wszystka sk¹pana w barwie.nad wszelkie s³owo uroczej.Wilgi wykrzykuj¹ w gêstwinach starych wiSnio spêkanej korze,o liSciu miêkkim i mi³ym jak w³osy kobiece; sroki i wrony na szczytach drzew wyjadaj¹ ju¿pracowicie od wczesnego runa, nim ludzie na dobre siê zbudz¹, niezrównany owoc.Cieñ jesz-cze w sadzie, czad od tysi¹ca nocnych zapachów, mrok pod okapami wielkich jab³onek, przypniach grusz, których owoce: ju¿ ci¹gn¹ ga³êzie ku ziemi.Chmiel dziki wyrós³ bujnie, nieznany oczom Rafa³a dziwaczny przybysz rozwlók³ siê po zmursza³ych balasach p³otu i za-rzuca nici swe na ga³êzie s¹siedniej jod³y.Dzikie drzewa wyros³y na podziw.M³ody modrzewbuja wierzcho³kiem w lazurze nieba, a lSni¹ce liScie klonu, ciemne liScie w³oskiego orzechaporanny wiatr przegina.Z g³êbi, z rozdo³u.zapachnia³y grzêdy truskawek.Tam, jeszcze da-lej, gêstwina malin nieprzebyta, wielki ja³owiec, urwisko i czub starego brzostu.Szybko wjechali po wzgórzu, obok dwu wypróchnia³ych siostrzyc-wierzb, na dziedziniec.Ju¿w ganku siedzia³ na drewnianym zydelku stary pan Olbromski w swej wyszarzanej bekieszyi odwiecznej rogatywce.Ujrzawszy z nag³a jexdxców zerwa³ siê na równe nogi z najoczywist-szym zamiarem wykonania przezornej rejterady.Ale ju¿ by³o za póxno [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •