[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W końcu ktoś zawołał:- Dobrze, już wchodzisz, chłopcze!Włożyłem płaszcz kąpielowy, który uszyła mi babcia ściśle według wskazówek Buddy'ego.Babcia nie była szczególnie za­chwycona tym, że jestem bokserem, ale przynosiłem do domu pieniądze i nigdy nie widziała mnie poturbowanego, więc zdoła­łem ją przekonać, że to jest dobry zawód.Jakoś szczęśliwie do tamtego dnia ani razu jeszcze nie zszedłem z ringu draśnięty czy zanadto posiniaczony.Niejeden z nas, chłopców w moim wieku, miał nos złamany, wybite zęby, uszy zdeformowane od ciosów.Ale ja miałem szczęście.Oczywiście „na dziko” walczyliśmy w wię­kszych rękawicach, a nie w ośmiouncjowych, jak się walczyło w debiutach.Więc ruszyłem na ring i kumple zaczęli wołać moje nazwisko.Większość bokserów w tamtych czasach przybierała pseudonimy, ja nie.Zawsze lubiłem to moje: „Tony Quinn”.Oznaczało to dla mnie zbyt wiele, żebym chciał to zmienić.Kiedy moi przyjaciele tak wrzeszczeli i bili mi brawo, publicz­ność zadecydowała, że woli mnie niż mojego przeciwnika.Najwi­doczniej nabrałem już jakiegoś wyczucia teatralności od Aimee Semple McPherson.Kiedy ten czarny chłopiec, z którym miałem walczyć, szedł na ring, wszyscy buczeli.Czasem publiczność buczy w czasie walki i to uchodzi za dobroduszną zabawę, ale ja zawsze uważałem, że jest w tym coś smutnego.Żal mi się zrobiło tego chłopca.Ledwie stanął na ringu, usłyszałem, jak ktoś woła do niego:„Hej, Smoluch, ten chłopak zabije cię”.Smoluch to znaczy Murzyn.Epitet bardzo brzydki, Nie podoba­ło mi się to.Mój przyjaciel, Buddy, był też czarny i wszedł na ring jako mój sekundant: on miał mi podawać wodę do płukania ust w przerwach między rundami.Teraz nacierał mnie ręcznikiem,kiedy siedziałem zakłopotany, niepewny, czy on tego wołania nie słyszał.Sędzia wywołał nas, żeby udzielić pouczeń.Nie ma walki bez tych cholernych pouczeń, wciąż takich samych - niemądry, śmie­szny rytuał.„Dobrze, chłopcy, macie walczyć przepisowo, czysto.Jeżeli dotykam łokciem któregoś z was, macie się rozdzielić.Nie bijcie w zwarciu.” i tak dalej.Żaden tego nie słucha.Każdy myśli wtedy o sobie.Szacuje przeciwnika unikając jego wzroku.Ale ja nie mogłem nie spojrzeć w oczy temu chłopcu: kiedy spojrzałem, wpatrywał się we mnie, jak gdyby pytał: „I co będzie?” Coś w tych oczach wzbudziło we mnie sympatię.Wróciliśmy do swoich rogów i Buddy włożył mi w usta ochra­niacz.Zrobił to tak serdecznie, tak jakoś patrzył na mnie, że chciałem mu powiedzieć: „Do licha, Buddy, jak ja mogę walczyć z jednym z twoich?” Bóg tylko wie, co Buddy myślał wtedy.Nagle zabrzmiał gong i mój przeciwnik ruszył prosto na mnie.Wtedy już umiałem pląsać i schodzić z linii, więc wystrzeliłem lewym, który trafił, po czym markując prawy sierpowy, walnąłem go lewym w żołądek.Był dosyć zaskoczony szybkością.Uderzył mnie dwa razy i przycisnął w rogu, ale ja nauczyłem się od Buddy'ego wielu sztuczek.Unieruchomiłem jego łokieć, odepchnąłem go i uderzy­łem prawym sierpowym.Skoncentrowałem się.Ta walka zaczęła mnie rzeczywiście cieszyć.Przedtem walczyłem z bokserami mier­nymi, a ten był świetny, więc musiałem pokazać się z najlepszej strony.Pierwsza runda poszła dobrze.W drugiej mogłem robić prawie wszystko, co chciałem, i słyszałem, jak ludzie wrzeszczą:- Znokautuj go! Znokautuj!Markowałem prawą, on opuszczał rękę, a ja biłem hakiem: ale mogłem walczyć należycie tylko lewą ręką.Wygrałem drugą rundę także, Buddy powiedział mi:- No, przyspiesz teraz!Odpowiedziałem:- Co za różnica, Buddy? Mogę go pokonać.To jest walka sześciorundowa, po co więc już knockout?Powiedział:- Przecież walczysz właśnie po to.W czwartej rundzie czułem się bardzo pewnie i myślałem, że naprawdę mogę pokonać tego chłopca, kiedy tylko zechcę.Trochę przestałem uważać.I nagle on trafił mnie prawą.Tak mocno jeszcze nigdy nie oberwałem.Fakt, że cios może zamroczyć, wstrząsnął mną.Znalazłem się na linach.Stadion kołował i widzia­łem jedynie, jak ta postać się zbliża.Skuliłem się, kryjąc głowę.Trafił mnie lewym, i to mnie jakimś cudem otrzeźwiło.Prawdopo­dobnie mógł znokautować, ale dzięki temu, że walnął mnie w drugą stronę głowy, odzyskałem poniekąd równowagę.Znów się skoncentrowałem, gotów przetrwać tę rundę.Wybawił mnie gong, odetchnąłem z szaloną ulgą, naprawdę wybawił mnie z kłopotu.Kiedy wróciłem w róg, Buddy był wściekły.Że też zamiast wykorzystać swoją przewagę na początku rundy, dałem się temu chłopcu zaskoczyć! Zaraz miała być piąta runda, Buddy powie­dział:- No wykończ go już!Muszę przyznać, że sam to wiedziałem: on pokona mnie, jeżeli ja go nie pokonam teraz.Bo pierwsze cztery rundy jednak wygrałem, nadal miałem lekką przewagę.Stałem się ostrożny, pilnowałem jego prawej ręki.Publiczność mnie dopingowała, ale jeszcze byłem trochę oszołomiony.Dopiero w minutę po rozpoczęciu piątej rundy zamarkowałem prawy i trafiłem tego chłopca lewym.Jego garda opadła, a ja dalej waliłem go lewym.Po czym trafiłem go prawym w brzuch, aż zgiął się.Trafiłem go znowu lewym hakiem, a on się zatoczył.Ludzie w najbliższych rzędach skandowali:„Za-bij czar-nu-cha! Za-bij czar-nu-cha!”Przypomniałem sobie jak rok przedtem staczałem walkę w szkole i nie mogłem zdobyć się na to, by uderzyć, bo chłopcy wołali_na mojego przeciwnika: „Żyd”.Tutaj wołano, żebym „zabił czarnucha!” Nie wykorzystałem przewagi.On wyprostował grzebiet i zaczai się cofać.Ja tylko punktowałem go dalej.Buddy wrzasnął:„Prawym go!”Garda chłopca była opuszczona i widziałem jego szczęki nie osłonięte.Wiedziałem, że jeżeli wyprowadzę prawy, od razu go powalę, ale coś mnie powstrzymywało.Nie mogłem wyprowadzić prawego.Dalej punktowałem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •