[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Czemu jednak przybył pan aż tak daleko w poszukiwaniutragarzy?- Jest mniej prawdopodobne, że uciekną, jeżeli nie znająmiejscowego języka i nie wiedzą, jak wrócić do domu.Wędrowali przez rozległe równiny obserwując z dala stada impali,zebr i antylop eland.Jednak w promieniu pięciuset jardów nie byłożadnych zwierząt z wyjątkiem samotnego strusia, który uciekł, gdy tylkoich zauważył.Kiedy zatrzymali się na posiłek pod akacją, pojawiła się nagle paralwic, która z królewską obojętnością minęła ich nie więcej niż otrzydzieści jardów.Wkrótce po nich pojawił się nosorożec.Parsknąłgniewnie, udawał, że atakuje, a następnie oddalił się truchtem, wysokopodnosząc ogon.Wieczorem ujrzeli tysiące antylop i dziesiątki tysięcy ptaków.Niebyło jednak nawet śladu słoni.Rozbili obóz w kępie ciernistychkrzewów.Tumo i Karenja pełnili na zmianę straż.Wokół rozbrzmiewałynocne odgłosy sawanny.Chichot hien, pomrukiwanie polującego lwa,przerażone szczeknięcie zebry.Następny dzień rozpoczął się tak samo jak poprzedni, ale zanimsłońce wzniosło się wysoko, trafili na odchody słonia.Karenja podszedłdo nich, pochylił się i obwąchał.- Bardini, Bwana - oznajmił, kiedy Lumbwą dopiero zbliżał się,żeby dokonać oględzin.- Co on mówi? - dopytywał się Niemiec.- Mówi, że są zimne, co znaczy, że są stare i zeschnięte -odpowiedział Sloane.- Nie warto iść tym śladem.- To jakaś bzdura - rzekł Niemiec rozczarowany, gdy Tumopotwierdził ocenę Karenji.Jeszcze w zeszłym roku było tu przecieżtysiące słoni!- To nie są domy, panie Guntermann.- Nie rozumiem.- To znaczy, że nie stoją ciągle w tym samym miejscu.Przeszli dalsze siedem mil, mijając kolejne stada gnu i duże stadopawianów, a następnie zatrzymali się, żeby coś zjeść.Tumo odszedłgdzieś sam.Po pół godzinie powrócił podniecony i oznajmił, że znalazłświeży ślad. - Ile słoni? - zapytał Sloane.- Tylko jeden.- Dorosły?Lumbwa skinął głową.- Duży samiec.- O.K.- rzekł Sloane.- Wygląda na to, że mamy robotę.Gdzie jestten ślad?Lumbwa wskazał na wschód i wyjaśnił, że ślad znajdował się niedalej niż o milę.- Nie ma tu co siedzieć - powiedział Sloane, pakując plecak ipodnosząc strzelbę.- Jest pan gotów, Guntermann?Niemiec był już na nogach.- No, to chodzmy.Szli prawie milę na wschód, a następnie skręcili nieco ku północy.W końcu Tumo wskazał świeże odchody słonia.Karenja zbliżył się do nich, zbadał, a następnie przyjrzał siędokładnie ziemi wokół.Wrócił do Sloane a zamyślony.- To jest Malima Temboz, Bwana, czyli Chodząca Góra -powiedział szeptem tak, żeby tylko Sloane mógł usłyszeć.- Jesteś pewien?Karenja pokazał mu ślady.- Widzi pan? - powiedział wskazując dwie bruzdy wyżłobioneprzez kły idącego słonia.- Makonda nazywają go Bwana Mutaro zewzględu na ślady, jakie zostawia.Moje plemię nazywa go Mrefu KulikaTwiga, ho jest wyższy od żyrafy.To naprawdę Malima Temboz.Sloane przywołał Niemca.- Powiedz swemu chłopakowi, że nie chcemy mieć nic wspólnegoz tym słoniem - powiedział Sloane.- Poszukamy innego i też wygraszzakład.- Dlaczego? Czy coś z tym słoniem nie jest w porządku?- Znam tego słonia - wyjaśnił Sloane.Zabił ponad tuzin tubylców,a wśród nich pewnego Wanderobo, który pewnie tak samo dobrzeposługiwał się siekierą jak pański Lumbwa.- Widział go pan?Sloane pokręcił przecząco głową. - Nie, ale słyszałem o nim.- Skąd pan wie, że to ten sam słoń? - zaczął kpić Niemiec.Sloane poprowadził go do śladów.- Jest to największy ślad, jaki widziałem.Już po jego wielkościmożna przypuszczać, że zrobił go właśnie ten słoń.Niech pan zwróciuwagę, jak ryje kłami ziemię.Dlatego właśnie nazywają go BwanaMutaro.Każdy z jego kłów musi ważyć około dwieście funtów.To zbytduży słoń na polowanie z siekierą - dodał, po chwili przerwy.- To stary,doświadczony słoń.Nie da się zajść znienacka.- Czemu pan go nie chce, jeżeli, ma tak wielkie kły? - zapytałGuntermann.- Chcę - odparł Sloane - i teraz, jak już wiem, że jest w tymrejonie, przyjdę po niego, jak załatwimy sprawę zakładu.Nie zakładałsię pan jednak, że pański chłopak upoluje Malima Temboz.Znajdziemyinnego.- Chodząca Góra? - powtórzył Guntermann podniecony.- Chcę gozobaczyć!- Może& któregoś dnia.- Chcę teraz.- Już panu wyjaśniłem&- Pomyśl pan o sławie, jeżeli Tumo go zabije - powiedziałGuntermann.- O jakiej sławie? - zapytał pogardliwie Sloane.- Jest pan o pięćsetmil od wybrzeża i o pięć tysięcy mil od ludzi, których to możeobchodzić.- Wypcham go i obydwóch zawiozę do Europy.Największy słońświata i dzikus, który zabił go siekierą.- Oszalał pan.- Tylko marnujemy czas - powiedział Guntermann ignorując go.-Tumo!Lumbwa spojrzał nań pytająco.- Kwenda - idziemy!Lumbwa skinął głową i ruszył truchtem wzdłuż dwóch bruzdwyżłobionych w ziemi.Karenja spojrzał na Sloane a. - To jego sprawa - powiedział Amerykanin.- Niech pokaże, copotrafi.Ruszył za Lumbwą, a za nim Karenja i Guntermann.Przez następne dziewięć godzin szli za tropem, który biegł wprostej linii, czasami tracąc go z oczu, ale zawsze odnajdując.Następnieskręcili na wschód, gdzie słoń znalazł niewielką, błotnistą kałużę.Ponieważ była pełnia, Lumbwa zadecydował raczej kontynuować pogońniż, pozwolić, żeby słoń oddalił się znowu.O świcie dotarli do stosuodchodów, który nie miał więcej niż dwadzieścia minut.- Jesteśmy już bardzo blisko - powiedział Sloane przywołującGuntermanna.- Jest przed nami na jakąś milę lub dwie, a ponieważwędrował przez całą noc, jest Wielkie prawdopodobieństwo, że zaśniejak tylko słońce podniesie się trochę wyżej.Chce pan dalej kontynuowaćwyprawę?- Oczywiście! - odparł Guntermann
[ Pobierz całość w formacie PDF ]