[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rosła w nim panika.Była Wigilia, a oni nie zrobili żadnych przygotowań.Miał dla Rowan maleńki prezent ukryty w spiżarni – lusterko ze srebrną rączką, które znalazł w swoim sklepie w San Francisco i zapakował jeszcze przed wyjazdem.Ale jakie to może mieć znaczenie teraz, gdy ona ma klejnoty i złoto, całe niewyobrażalne bogactwo.Był sam.Jego myśli krążyły w kółko.Wigilia, godziny mijają jedna po drugiej.Wszedł do sklepu w Alei Washingtona, pełnego ostatnich klientów.Kupił indyka i inne potrzebne rzeczy.Szperał w kieszeniach szukając pieniędzy, jak pijak wysupłujący ostatnie grosze na butelkę, na którą go nie stać.Ludzie śmiali się i gadali o śnieżycy.Białe święta w Nowym Orleanie.Przyłapał się na tym, że patrzy na nich jak na dziwne zwierzęta.Ich rozbawione głosy sprawiały, że czuł się samotny jak zagubione dziecko.Wziął ciężką torbę do ręki i ruszył do domu.Uszedł zaledwie parę kroków, kiedy zobaczył remizę, dawne miejsce pracy ojca.Ledwie zdołał ją rozpoznać, wszystko się zmieniło.Tylko olbrzymia brama, przez którą kiedyś wozy strażackie z rykiem wyjeżdżały na ulicę, stała w tym samym miejscu.Razem z ojcem często siadywali na stojącej naprzeciwko ławce.Wpatrywał się w remizę i widocznych przez okna strażaków, mających dość rozsądku, by siedzieć w cieple.Gdy tak stał, musiał wyglądać jak włóczęga bez dachu nad głową.Wróciły wspomnienia – odległe Boże Narodzenie i ojciec umierający w ogniu.Spojrzał w niebo, miało ciemnoszarą barwę, światło dnia umierało.Była Wigilia, a absolutnie wszystko szło źle.* * *Wszedł w drzwi i zawołał.Nikt nie odpowiedział.Światła na choince w salonie żarzyły się jasnym blaskiem.Wytarł starannie nogi i przeszedł przez długi hol.Twarz i ręce piekły go od mrozu.Rozpakował torbę, wyjął indyka i pomyślał, że zrobi wszystko po kolei, tak jak zawsze.Uczta będzie gotowa o północy – dokładnie o tej porze, o której ludzie gromadzili się w kościele na Pasterce.To nie będzie komunia święta, ale zawsze wspólna wieczerza, pierwsza Gwiazdka w jasnym, odnowionym i nie nawiedzonym domu.Ruszaj do dzieła.Jak ksiądz, który sprzedał duszę diabłu, idący do ołtarza, by odprawić mszę.Włożył zakupy do kredensu.Można zaczynać.Wyjął świece.Trzeba znaleźć do nich lichtarz.Rowan musi gdzieś tu być.Pewnie też wyszła na spacer i teraz z pewnością jest już w domu.W kuchni panowała ciemność.Za oknem znowu padał śnieg.Chciał zapalić lampy.Najchętniej zaświeciłby je wszędzie, żeby zalać dom potokami jasności.Ale nawet nie drgnął.Stał w kuchni zupełnie nieruchomo, patrząc przez francuskie drzwi na ogród za domem.Przyglądał się jak śnieg topnieje, opadając na wodę w basenie.Obrączka lodu powstawała przy brzegach, wokół błękitnej tafli.Widział jak woda błyszczy i pomyślał, że musi być potwornie, boleśnie zimna.Zimna jak Pacyfik w tę letnią niedzielę, kiedy stał na skale lekko wystraszony, z poczuciem pustki.Droga, którą od tamtego momentu przebył, wydawała się nieskończenie długa.Cała energia i wola opuściły go teraz.Czuł się jak uwięziony w lodowatym pokoju człowiek, który nie jest w stanie ruszyć nawet palcem, by było mu lepiej, bezpieczniej i cieplej.Czas mijał.Usiadł przy stole, zapalił papierosa i patrzył, jak zapada zmierzch.Przestało padać, ale ziemię pokrywała świeża, czysta biel.Pora coś zrobić, zabrać się za obiad.Wiedział to, ale nie mógł się ruszyć.Sięgnął po następnego papierosa.Widok drobnego, czerwonego ognika podniósł go na duchu.Skończył palić i po prostu siedział, nic nie robiąc.Zupełnie tak jak wtedy, gdy w swym pokoju na ulicy Wolności, niezdolny do myślenia i działania, na zmianę wpadał w panikę i otrząsał się z niej.Nie wiedział, która godzina.Światła wokół basenu błyszczały jasno w ciemności nocy i ukazywały błękitną taflę wody.Ciemne liście czerniły się wokół, ożywiając biel.Ziemia powlekała się upiorną, księżycową poświatą.Nie był sam.Wiedział to.Uświadomił sobie, że musi tylko odwrócić głowę i na tle stojącej w głębi szafy zobaczy jej wyraźną postać.Nigdy w życiu nie był bardziej przerażony.Wstał, wsunął paczkę papierosów do kieszeni i podniósł wzrok.Rowan odeszła.Ruszył za nią.Przemierzył szybko ciemną jadalnię i wszedł do holu.Spostrzegł ją daleko na końcu korytarza, stojącą w świetle choinki naprzeciw białych, frontowych drzwi.Zobaczył wokół niej wyraźny kształt dziurki od klucza.Postać dziewczyny wydawała się mała w tym obramowaniu.Podchodził coraz bliżej, jej spokój szokował go.Kiedy znalazł się już na tyle blisko, by móc w mroku dojrzeć rysy twarzy Rowan, jego przerażenie wzrosło.To nie była jednak ta obrzydliwa kamienna maska, którą widział ostatniej nocy.Ukradkiem spoglądała na niego, a w jej oczach dostrzegał odblaski choinkowych światełek.– Zajmę się naszą wieczerzą.Zrobiłem zakupy.– Jak niepewnie brzmiał jego głos, ile w nim było bólu.Próbował się opanować.Wziął głęboki oddech i zacisnął dłonie w kieszeniach.– Mogę już zacząć.Przyniosłem małego indyka.Będzie gotowy za parę godzin, mam wszystko co potrzeba.Usiądziemy do stołu zastawionego porcelaną.Nigdy jej nie używaliśmy.Nigdy nie jedliśmy posiłku w salonie.To jest.Wigilia.– Musisz iść – powiedziała.– Ja.Nie rozumiem.– Musisz teraz stąd wyjść.– Rowan?– Musisz wyjść, Michael.Muszę tu zostać sama.– Kochanie, nie rozumiem, o co ci chodzi.– Wynoś się, Michael.– Jej głos stawał się coraz ostrzejszy.– Chcę, żebyś poszedł.– Jest Wigilia, Rowan.Nie zamierzam nigdzie wychodzić.– To mój dom, Michael.Mówię ci, że masz wyjść.No, jazda!Patrzył na nią przez chwilę.Widział jak jej wymizerowana twarz się zmienia.Dostrzegał grymas ust.Oczy dziewczyny zwęziły się, pochyliła lekko głowę i spojrzała na Michaela spod brwi.– To.nie ma żadnego sensu, Rowan.Wiesz co mówisz? Zrobiła parę kroków do przodu.Nie dał się przestraszyć.Jego lęk zamieniał się w gniew.– Idź precz, Michael! – krzyknęła.– Wynoś się z tego domu i pozwól mi zrobić to, co muszę.Gwałtownie podniosła rękę i zanim zrozumiał, co się dzieje, wymierzyła mu policzek.Poczuł piekący ból.Gniew narastał.Był bardziej gorzki i bolesny niż jakikolwiek dotąd.Patrzył na nią zaszokowany i wściekły.– Nie jesteś sobą, Rowan – powiedział.Zrobił ruch, jakby chciał ją uderzyć, ale powstrzymał się.Odepchnęła go, zatoczył się na ścianę.Rozwścieczony, całkowicie wytrącony z równowagi, wpatrywał się w Rowan.Podeszła bliżej.Jej oczy pałały.– Wynoś się – wyszeptała.– Słyszysz, co mówię? Ogłuszony patrzył, jak szczupłe palce zaciskają się na jego ramieniu.Popchnęła go w kierunku drzwi.Był zaskoczony siłą Rowan, ale nie chodziło tu o siłę fizyczną.Emanowała z niej złość, maska nienawiści znowu zakrywała rysy.– Wynoś się z tego domu, rozkazuję ci – powiedziała, uwalniając jego ramię.Nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi.Wtargnął zimny wiatr.– Jak możesz mi to robić? – zapytał.– Odpowiedz.Jak możesz? Zdesperowany wyciągnął rękę ku Rowan, złapał ją i potrząsnął.Odwróciła się i popatrzyła mu w oczy tak, jakby wzrokiem chciała go zmusić do tego, żeby pozwolił jej zostać samej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]