[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Paitr przez chwilę odwzajemniał spojrzenie, po czym zaklął gwałtownie i zerwawszy się na równe nogi, wymknął się z karczmy prosto na ulicę, jakby deptało mu po piętach sta­do wygłodniałych wilków.Stary człowiek przeniósł uwagę na Randa i Mata, wyglądając na równie przerażonego, jak przed chwilą.Rand wypchnął Mata z karczmy, a potem z wioski, cały czas nasłuchując odgłosów pościgu i krzyku, który nie roz­legał się, a mimo to dźwięczał w jego uszach.- Krew i popioły! - zaklął Mat.- Oni tu zawsze są, zawsze nam depczą po piętach.Nigdy nie uciekniemy.- Nie, nie ma ich - odparł Rand.- Gdyby Ba'al­zamon wiedział, że tu jesteśmy, to czy myślisz, że zleciłby to temu człowiekowi? Byłby tu inny Gode i dwudziestu albo trzydziestu drabów.Oni wciąż szukają, ale nie będą wiedzieć, dopóki Paitr im nie powie, być może on jest rzeczy­wiście sam.Z tego co wiemy, być może będzie musiał wra­cać drogą aż do Czterech Króli.- Ale on powiedział.- Nie dbam o to.Nie położymy się i nie będziemy czekać, aż nas dogonią.W ciągu dnia podwożono ich sześć razy na niewielkie odległości.Jakiś farmer powiedział im, że pewien stary sza­leniec w karczmie w Market Sheran twierdził, iż w wiosce są Sprzymierzeńcy Ciemności.Farmer ledwie mógł mówić, tak się śmiał, stale ocierał łzy z twarzy.Sprzymierzeńcy Ciemności w Market Sheran! Była to najlepsza historia, jaką słyszał od czasu, gdy Ackley Farren się upił i przespał całą noc na dachu karczmy.Człowiek o okrągłej twarzy, trudniący się naprawą wo­zów, którego wehikuł obwieszony był po bokach narzędzia­mi, a z tyłu miał przytroczone dwa koła, opowiedział im inną historię.Dwudziestu Sprzymierzeńców Ciemności zor­ganizowało spotkanie w Market Sheran.Mężczyźni o po­wykręcanych ciałach, a kobiety w jeszcze gorszym stanie, całe brudne i w łachmanach.Na sam widok człowiekowi uginały się kolana i kotłowało mu się w żołądku.Śmiali się obrzydliwym rechotem, który dzwonił w uszach jeszcze przez wiele godzin i wywoływał wrażenie, że zaraz pęknie ci głowa.Widział ich osobiście, tyle że z daleka, z dostate­cznej odległości, żeby być bezpiecznym.Jeśli Królowa cze­goś nie zrobi, to ktoś powinien zwrócić się o pomoc do Synów Światłości.Ktoś powinien coś zrobić.Poczuli ulgę, gdy wreszcie rozstali się ze specjalistą od wozów.Gdy wchodzili do niewielkiej wioski, przypominającej Market Sheran, za ich plecami zachodziło słońce.Droga Caemlyn dzieliła miejscowość na dwie równe części, po obu jej stronach stały rzędy małych domków krytych strzechami.Ceglane mury porastała winorośl, jakkolwiek niewiele było na niej liści.W wioseczce była jedna karczma, skromny lokal nie przekraczający wielkością karczmy "Winna Jago­da", oznaczony zawieszoną na haku tabliczką, która kołysała się jękliwie na wietrze."Sługa Królowej".Dziwnie było uważać karczmę "Winna Jagoda" za małą.Rand pamiętał jeszcze, jak kiedyś myślał, że żaden budynek nie może być większy.Wszystko większe byłoby pałacem.Do tej pory jednak zobaczył już niejedno i nagle dotarło do niego, że już nic nie będzie dla niego wyglądało tak samo, kiedy wróci do domu."O ile wrócisz."Zawahał się przed karczmą.Nawet jeśli ceny w "Słudze Królowej" nie będą tak wysokie jak w Market Sheran, nie będą mogli pozwolić sobie ani na posiłek, ani na pokój, ani nawet na jedno z dwojga.Mat zarejestrował, co jego oczy dostrzegły i poklepał kieszeń, w której trzymał kolorowe piłeczki Thoma.- Widzę całkiem nieźle, nie mogę tylko robić nic wy­myślnego.Oczy mu zdrowiały, choć nadal nosił przepaskę na czole i mrużył je za każdym razem, gdy spojrzał na niebo podczas dnia.Rand nic nie powiedział, więc Mat mówił dalej.- To niemożliwe, by w każdej karczmie po drodze stąd do Caemlyn byli jacyś Sprzymierzeńcy Ciemności.A poza tym nie lubię spać pod krzakiem, kiedy mogę spać w łóżku.Nie wykonał jednak najmniejszego ruchu w stronę kar­czmy, stał po prostu w miejscu i czekał na Randa.Po chwili Rand skinął głową.Był zmęczony nie mniej niż przez cały czas, odkąd wyjechał z domu.Od samej myśli o spaniu pod gołym niebem rozbolały go kości."To wszystko nie ma sensu.Całe to uciekanie, oglądanie się przez ramię."- Nie mogą być wszędzie - zgodził się.Już po pierwszym kroku, który- dał do ogólnej izby, za­czął się zastanawiać, czy przypadkiem nie popełnił błędu.Było to czyste, lecz tłoczne miejsce.Wszystkie stoły były zajęte, a kilku ludzi opierało się o ściany, ponieważ nie mieli gdzie usiąść.Sądząc po sposobie, w jaki posługaczki prze­mykały się między stołami z minami pełnymi udręki właściciel tak samo - był to znacznie liczniejszy tłum niż zazwyczaj.Za duży, jak na taką małą wioskę.Z łatwością dawało się rozpoznać ludzi, którzy nie byli stąd.Ubrani byli podobnie jak pozostali, ale wzrok mieli wbity w jedzenie i picie.Miejscowi obserwowali obcych takim samym wzro­kiem, jak wszystko inne.W powietrzu unosił się jednostajny szum rozmów, tak głośny, że karczmarz zaprowadził ich do kuchni, gdy Ran­dowi udało się mu wreszcie wytłumaczyć, że chcą z nim porozmawiać.Tutaj hałas był nieomal taki sam, bowiem kucharz i jego pomocnice pobrzękiwali garnkami, biegając z miejsca na miejsce.Karczmarz wytarł twarz dużą chustką.- Domyślam się, że jedziecie do Caemlyn, żeby obej­rzeć fałszywego Smoka, tak samo jak wszyscy inni durnie w Królestwie.No cóż, na jeden pokój przypada sześciu i po dwóch albo trzech na jedno łóżko.Nie mam dla was nic innego, jeśli to was nie interesuje.W trakcie zachwalania swego występu i programu Rand czuł mdłości.Drogą wędrowało tylu ludzi, każdy mógł być Sprzymierzeńcem Ciemności i nie było możliwości, by od­różnić takiego od reszty.Mat zademonstrował, jak żongluje - ograniczając się do zaledwie trzech piłeczek, a nawet wtedy bardzo uważał - Rand wyjął flet Thoma.Po kilku nutach Starego czarnego niedźwiedzia karczmarz niecierpli­wie skinął głową.- Możecie wystąpić.Przyda mi się ktoś, kto oderwie myśli tych durniów od Logaina.Dopiero co wybuchły trzy bójki o to, czy on naprawdę jest Smokiem.Połóżcie w kącie swoje rzeczy, a ja pójdę przygotować dla was trochę wolnej przestrzeni.O ile znajdę nadające się do tego miejsce.Dur­nie.Świat jest pełen durniów, którzy nie mają dostatecznego rozsądku, aby zostać tam, gdzie ich miejsce.To właśnie jest powodem wszystkich kłopotów.Ludzie, którzy nie trzymają się miejsca, do którego należą.Raz jeszcze przetarł twarz i wybiegł z kuchni, mrucząc coś pod nosem.Kucharz i jego pomocnice zignorowali chłopców.Mat stale poprawiał przepaskę na czole, unosił ją do góry, po czym mrugał na widok światła i na powrót zsuwał.Rand zastanawiał się, czy on widzi dostatecznie dobrze, by zrobić coś bardziej skomplikowanego niż żonglowanie trzema pi­łeczkami.Co zaś się jego tyczyło.Mdłości w żołądku stawały się coraz silniejsze.Usiadł ciężko na niskim stołku, obejmując głowę rękoma.W ku­chni panował chłód.Zadrżał.Powietrze było pełne pary, pod kuchniami i w piecach trzaskał ogień.Jego dreszcze nasiliły się, s z c z ę k a ł y mu zęby.Objął się ramionami, ale to się na nic nie zdało.Miał wrażenie, że kości mu zamarzły na lód.Pojął niejasno, że Mat go o coś pyta, potrząsa za ramię i że ktoś zaklął, a potem wybiegł z kuchni.Potem pojawił się karczmarz.Kucharz, patrzący groźnie, stał u jego boku a Mat głośno wykłócał się z nimi.Nie potrafił zrozumieć, o czym mówią, słowa zlewały się w szum, myśli krążyły gdzieś bezładnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •