[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeszczeraz i jeszcze zbierałem fakty, próbując wysnuć sensowny wniosek.Nadaremnie.Wiedziałem zbyt mało.Dotarłem do jakiegoś strumienia i ugasiłem pragnienie.Potem ruszyłem dalej.Drzewa wzdłuż drogi rosły gęściej, księżyc chował się za gałęzie.Nie zawróci-łem.Szedłem naprzód, aż mój szlak dołączył do nadbrzeżnego traktu jak strumieńzasilający rzekę.Poszedłem na południe, a szeroka droga błyszczała w świetleksiężyca niczym srebro.230Całą noc szedłem i rozmyślałem.Kiedy pierwsze nieśmiałe promienie śwituznów zabarwiły krajobraz kolorami, poczułem się nieprawdopodobnie wyczerpa-ny, ale ani przez chwilę nie pomyślałem, że mógłbym odpocząć.Mój niepokójbył ciężarem, którego nie mogłem odłożyć.Uczepiłem się nikłego śladu ciepła,który mi mówił, że Kowal ciągle jeszcze żyje, i zastanowiłem się nad Brusem.Nie miałem sposobu, by się dowiedzieć, jak ciężko został ranny.Kowal czuł jegokrew, więc nóż trafił w cel przynajmniej raz.A upadek ze schodów? Próbowałemodsunąć od siebie lęk.Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Brus może zostać ra-niony w ten sposób, a cóż dopiero rozważać, co bym wtedy czuł.Nie potrafiłemnazwać tego uczucia.Po prostu miałem pustkę w głowie, tak sobie pomyślałem.Pustkę.I byłem zmęczony.Posiliłem się w drodze nieco i napełniłem bukłak wodą ze strumienia.Przedpołudniem niebo się zachmurzyło i skropiło mnie deszczem, ale zaraz znów za-świeciło słońce.Szedłem.Spodziewałem się, że napotkam jakiś pojazd na dro-dze, ale nie było nic.Póznym popołudniem nadbrzeżny trakt skręcił ku klifowi.Mogłem spojrzeć przez małą zatoczkę na ruiny Kuzni.Martwy spokój tej osadyprzeszywał lodowatym chłodem.Z żadnego komina nie unosił się dym, ani jednałódz nie stała w przystani.Wiedziałem, że droga prowadzi przez osadę.Bałem się,ale ciepły ślad życia Kowala dodawał mi sił i odwagi.Zaalarmował mnie szelest stopy na kamieniu.Tylko świetny refleks wykształ-cony podczas długich treningów Czernidła uratował mi życie.Obróciłem się bły-skawicznie, zakręciłem przed sobą kijem i jakiś człowiek padł na ziemię.Strza-skałem mu szczękę.Trzech innych cofnęło się o krok.Wszyscy zakażeni kuznicą,pozbawieni uczuć jak głazy.Ten, którego uderzyłem, wyjąc skręcał się na zie-mi.Nikt prócz mnie nie zwracał na niego uwagi.Poprawiłem mu jeszcze jednymszybkim ciosem w plecy.Zawył głośniej i znieruchomiał.Nawet w tej sytuacji za-skoczyło mnie własne zachowanie.Wiedziałem, że należy się upewnić, iż pokona-ny wróg nie będzie już sprawiał kłopotów, ale tak jak uderzyłem tego człowieka,nigdy nie potraktowałem nawet psa.Lecz walka z ludzmi dotkniętymi kuznicą by-ła podobna walce z duchami.Nie czułem ich obecności, nie odbierałem bólu, jakimusiałem sprawić rannemu, żadnego echa jego wściekłości czy strachu.Gdy ude-rzyłem go ponownie, by się upewnić, że na mnie nie skoczy, to jakbym trzasnąłdrzwiami bezkarna gwałtowność.Kręciłem kijem przed sobą, trzymając pozostałych na dystans.Choć obdarcii głodni, mogli mnie pokonać, gdybym wybrał ucieczkę.Byłem już zmęczony,a oni, jak wygłodzone wilki, ścigaliby mniej dopóki bym nie padł.Jeden z nichpodszedł zbyt blisko i szybkim skośnym ciosem trafiłem go w nadgarstek.Upuściłwielki nóż do ryb, wrzasnął z bólu i przycisnął rękę do piersi.I znów pozostalidwaj nie zwrócili uwagi na rannego.Odskoczyłem do tyłu. Czego chcecie?231 Co masz? spytał jeden.Jego głos brzmiał zgrzytliwie i niepewnie; daw-no nie używany.Słowa pozbawione były jakiejkolwiek modulacji.Wolno okrążałmnie szerokim łukiem, musiałem się obracać za nim.Głos umarłego pomyślałem i nie mogłem się już uwolnić od tej myśli. Nic wydyszałem i machnąłem kijem, żeby ten drugi nie podchodziłza blisko. Nic dla was nie mam.Ani pieniędzy, ani jedzenia, nic.Wszystkozgubiłem tam, na drodze. Nic powtórzył drugi i wówczas zdałem sobie sprawę, że to była kobie-ta.Niegdyś to była kobieta.Teraz została złośliwa marionetka, której puste oczyrozbłysły chciwie na widok mojego płaszcza. Płaszcz powiedziała. Chcętwój płaszcz.Wydawała się uszczęśliwiona, że udało się jej sformułować myśl.Zapomniałao ostrożności.Trafiłem ją w goleń.Opuściła wzrok na ranę, jak gdyby zdziwiona,po czym nadal kuśtykała za mną. Płaszcz powtórzył mężczyzna.Przez chwilę gapili się na siebie, każdez nich dostrzegło w drugim rywala. Mnie.Mój dodał. Nie.Zabić ciebie zaproponowała spokojnie kobieta. Ciebie też przypomniała sobie o mnie i znowu zaczęła się zbliżać.Zamachnąłem się na nią, ale odskoczyła, a następnie rzuciła się naprzódi schwyciła za kij.Wyrwałem go.Obejrzałem się, akurat w porę, by zdzielić tego,któremu uszkodziłem nadgarstek.Przemknąłem obok i rzuciłem się do uciecz-ki.Biegłem niezdarnie; z kijem w jednym ręku, drugą szarpałem troki płaszcza.W końcu udało mi się je rozwiązać.Nie zwalniając kroku, zrzuciłem okrycie z ra-mion.Miałem miękkie kolana, wiedziałem, że nie na wiele więcej będzie mniejeszcze stać.Dopadli płaszcza, bo usłyszałem rozwścieczone krzyki i wrzaski,kiedy się nad nim kłócili.Modliłem się, żeby to wystarczyło, by ich zatrzymać,i biegłem dalej, a gdy już nie miałem siły biec, szedłem prędkim krokiem.Ośmie-liłem się obejrzeć.Szlak za moimi plecami był pusty.Ruszyłem dalej, a kiedydostrzegłem gęstwinę ciernistych krzaków, zszedłem z drogi.Wdarłem się w gąszcz.Roztrzęsiony i wyczerpany przykucnąłem na piętachwśród kłujących gałęzi.Wytężyłem słuch.Pociągnąłem kilka łyków wody.Spró-bowałem uspokoić oddech.Nie miałem czasu na to opóznienie; musiałem wracaćdo Koziej Twierdzy, a jednak nie śmiałem wychylić nosa z kryjówki.Po dziś dzień nie potrafię uwierzyć, że tam zasnąłem, lecz tak właśnie sięstało.Budziłem się powoli.Byłem oszołomiony, jakbym wracał do zdrowia po cięż-kiej ranie albo długiej chorobie.Powieki miałem zlepione ropą, w opuchniętychustach sucho.Zmusiłem się do otwarcia oczu i z niedowierzaniem rozejrzałemdookoła.Zwiatło dnia przygasało, księżyc przysłaniały chmury
[ Pobierz całość w formacie PDF ]