[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Może ci go przysłać? Szkoda mi was okropnie.— Kiedy pojedynek? — spytała.— Nie wiem jeszcze.Ach, Boże wielki! Na czym to wisi żywot ludzki! Biedne chłopczysko, taki był wesół wczoraj.Ej, Jadziu, czemu ty nie zapłaczesz?— Żebym mogła! — wyszeptała.— Może ci Cesię przywieźć na pociechę?— Nie, Jasiu.Dziękuję ci!Chrząstkowskiego dławiły łzy.Zawrócił konia, ręką jej skinął i pojechał.Wentzla nigdzie nie znalazł i Stefana nie można było spotkać.Obydwa skryli się widocznie przed rodziną.Wolicki i Jasieniecki nie chcieli nic powiedzieć.Pojedynek miał się odbyć w największej tajemnicy.Dali na to hrabiemu słowo honoru.Był zgubiony ostatecznie na opinii.Cały dzień zmarnowawszy na próżno, Jan pod wieczór wrócił do Olszanki.Nie czuł się na siłach dłużej pozostać z dala od Cesi — i po godzinie rozkosznego, pierwszego sam na sam z ukochaną zapomniał o bożym świecie…Tylko w Mariampolu czuwano i myślano o biednym Szwabie.Pani Tekla modliła się noc całą, wzywała łaski bożej na swą siwą głowę.Jednego jego miała tylko — czy i on ją opuści? Pójdzie do tamtych, do matki, do dziada — ona sama zostanie! Była to straszna noc.Raniutko kazała zaprzęgać konie i poszła do Jadzi.Zgarbiła się, zestarzała o lat dziesięć.— Pojadę na mszę — rzekła.— Jeżeli on się zjawi, to bądź dla niego dobrą i ode mnie pożegnaj.Jeżeli będzie mógł, niech zaczeka mego powrotu.— Powiem — odparła Jadzia całując ją w rękę.Powóz zaturkotał — została sama.Po bezsennej nocy czuła się słabą i zdenerwowaną okropnie: bolały ją oczy i głowa, w pokoju brakło płucom powietrza.Zeszła do ogrodu, daleko, aż w cienie dzikiego parku, co się ciągnął między polami.Niski płot oddzielał go od łanów; oparła się wreszcie zmęczona o tę zagrodę i zapatrzywszy się w falujące morze kłosów, dumała.Byłoż to przeczucie, co ją zawiodło w to miejsce?Ścieżką pod płotem zbliżał się jeździec na pysznym karym arabie.Dwór chciał ominąć widocznie i jakby się wahał i pasował z tą chęcią.Czasami ręka mu drżała na cuglach do zawrotu i hamował ją.Głowę miał zwieszoną, ponurą zawziętość w twarzy.O krok był od Jadzi, gdy się spostrzegli.Smutek jego pierzchnął jak czarem — zeskoczył na ziemię, cugle zarzucił na gałęź i stanął naprzeciw niej, wyciągając z powitaniem rękę.— Śliczny ranek, nieprawdaż? — rzekł swobodnie.Popatrzyła nań z wyrzutem.— Pan jedzie na pojedynek? — spytała.— Tak, pani.— Spojrzał na zegarek.— Mam jeszcze pięć kwadransów czasu.Wyjechałem za wcześnie.Czy babka w domu?— Wyjechała do kościoła.— To dobrze.Wolę jej nie widzieć i nie żegnać — szepnął do siebie, przesuwając ręką po czole.— Czy i przed Janem ukrył się pan dla tegoż powodu?— Naturalnie.To wcale nie poślubny temat.Co ma sobie mącić spokój i szczęście.— Tajemnica nie oszczędzi zgryzoty.Ja bym na miejscu Jasia miała żal do pana za usunięcie w takiej chwili.Zamilkł i spuścił oczy.Pozorna obojętność była bardzo trudną do zachowania wobec niej.Byli tak blisko siebie — a on tak blisko śmierci.Czuł w sobie odwagę skazańca.— Jaś daruje — ozwał się.— Ot, nie wiem, co mi jest dzisiaj.Odbyłem tyle pojedynków nie czując nic podobnego.Ciekawym, czy to instynkt śmierci.Jadzia zadrżała nerwowo.W oczach jej zamigotała jakby wściekłość.— Jedź pan sobie stąd! — zawołała zmienionym głosem odstępując o krok.— Pani każe, pojadę! Czym obraził, broń Boże?— Ach! — wyszło rozpaczliwie z jej ust.Oparła się znowu o płot i ukryła twarz w dłonie.— Co pani? — spytał cicho.Długo nie było odpowiedzi.Śliczny letni ranek roztaczał wokoło nich przepych barw, tonów i woni.Świat wołał ich do życia, do wesela, do kochania, a oni patrzyli w grób.Nagle dziewczyna wyprostowała się żywo.Oczy miała pełne łez i bezbrzeżny smutek na twarzy.Spojrzała na niego rozpacznie.— Czy pan nic i nikogo nie żałuje na świecie? — zawołała.— Czy panu umierać nie żal? Nic pan nie traci? Oh! To pan szczęśliwy!— Czegóż mam żałować?! — odparł posępnie.— Dawne uciechy i stosunki minęły, a teraźniejsze… Czy mnie pani pożałuje?… — spytał nagle.— Idź pan już! Nie dręcz tymi pytaniami!… — wybuchnęła.Zbliżył się do niej.— Proszę mi dać rączkę — poprosił.Podała mu obie.— Jeśli żyw wrócę, one moje! — szepnął.— Jeśli pan nie wróci, to będą niczyje! — odparła.Zdjął z jej palca pierścionek i swój wsunął na to miejsce.Milczeli oboje.Za wiele uczuć szarpało im dusze.Nie wiadomo, kiedy znalazła się w jego objęciu, ale nie broniła się wcale, tylko usta uchylała od jego ust, kryjąc twarzyczkę na piersi.Płakała cicho.— Czy lubisz mnie, ukochana? — spytał z cicha.Wzdrygnęła się przed tym wyznaniem, ale zadała sobie gwałt niesłychany i odparła niewyraźnie:— Bodajem tylko lubiła!— Więc kochasz?— I po co panu słowa… i teraz… — szepnęła.Przycisnął ją do piersi i po chwili zaczął:— Czy pamiętasz dzień naszego poznania w Berlinie i twoją obietnicę? Pocałuj mnie teraz.Wygrałem!— Na co? — broniła się żałośnie.— Idź pan już! Serce mi pęknie!— Pójdę już, pójdę! Spełnij tylko mą ostatnią prośbę, ukochana! Może już się więcej nie zobaczymy.Prosił tak serdecznie, że mu odmówić nie mogła.Podała mu do pocałunku swe dumne milczące usta — i ucałował je, oszalały szczęściem, powtarzając jej imię.Szarpnęła mu się gwałtownie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]