[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Myślenie sprawiało mi niejaką trudność.- Jeśli mam go zaskoczyć, jest to właściwy moment.Odpełzłem od podmurówki na okapie aż pod otwór dachowy i po klamrach osadzonych w murze zlazłem na poddasze.Poruszanie się sprawiało mi także niejaką trudność.Mój rozmiękczony mózg z bezwładnością rtęci przelewał się w czaszce i boleśnie uderzał o jej sklepienie.Musiałem się przemóc, by nie wejść do mieszkania po środki przeciwbólowe.Wytłumaczyłem sobie, że nie ma na to czasu, i po schodach zszedłem do bramy.Jeszcze raz upewniłem się, że sztucer jest nabity i odbezpieczony i zerknąłem na ulicę.Widok na sklep ze sprzętem myśliwskim „Ryś" zasłaniała mi ciężarówka załadowana workami z cementem.Podkradłem się do niej i ostrożnie wyjrzałem zza jej maski.Odnalazłem spojrzeniem wybitą wystawę „Rysia" i stwierdziłem, że Strażnik zniknął.Pewnie znów wszedł do sklepu.Na chodniku została jednak jego torba narzędziowa leżąca w przyjaznej bliskości z moim tłuczkiem do mięsa, oraz strzelba.Podniosło mnie to na duchu.Strażnik bez strzelby był wymarzonym partnerem do rozmowy.Wyprostowałem grzbiet i rozluźniłem się wewnętrznie.Z bólem głowy, ale w nastroju niemal beztroskim wyszedłem zza osłony, którą dawała mi maska ciężarówki.Przecinając jezdnię skosem, ruszyłem w stronę „Rysia".Spacerowym krokiem.Nie musiałem się już ukrywać; wszystko wskazywało na to, że jestem panem sytuacji.Strażnik nie zdąży dopaść swojej strzelby.Kiedy ukaże się w famie wybitej wystawy, uniosę broń i powstrzymam go słowami:- Stój! Nie ruszaj się.Tak, to właśnie powiem.Tylko że teraz nie ja to powiedziałem.Powiedział to ktoś z tyłu, za mną.- Nie ruszaj się - powtórzył ten ktoś.To nie był głos fiata ani też kosmonauty.Głosy rzeczy martwych, z którymi niekiedy rozmawiam, słyszę tylko ja, nikt więcej, tymczasem ten głos usłyszała cała ulica i odpowiedziała mu echem.- Halucynacja - wyklarowałem to sobie.- Niezwykle realistyczna.Docenci z Instytutu nabierają wprawy.Szlag wam na charakter - dorzuciłem pod ich adresem.Ale spełniłem ich żądanie: zatrzymałem się i zamarłem bez ruchu.Patrzyłem na strzelbę, która nieco dalej leżała na chodniku przy torbie narzędziowej Strażnika.Obok mnie w zupełnej ciszy pędzili w obu kierunkach kierowcy niewidzialnych pojazdów - jedni byli zanurzeni w asfalcie aż po ramiona, inni wisieli w powietrzu nad jezdnią, w pozycji siedzącej, trzymając przed sobą ręce uniesione na wysokość piersi.- Połóż broń na ziemi - podjął głos, a wraz z nim cała ulica - i cofnij się pięć kroków.Powoli.Żadnych gwałtownych ruchów.Posłusznie położyłem sztucer na ziemi i cofnąłem się pięć kroków.- Teraz się odwróć.Odwróciłem się.W odległości dwudziestu metrów ode mnie, z dubeltówką opartą kolbą o biodro, stał Strażnik.- Bardzo to rozsądne z twojej strony, przyjacielu - oświadczył.- Mogłeś sobie zrobić jakąś krzywdę tym sztucerem.Jego dubeltówka lśniła nowością.Ani chybi skradł ją przed chwilą ze sklepu.Zemdlałem.*.*.*Wiatr wył mi w uszach.Siedziałem okrakiem na krawędzi olbrzymiej tarczy wahadła, z nogami oplecionymi wokół jego ramienia, którego drugi koniec znajdował się poza Układem Słonecznym.Wahadło opadało ku Ziemi, przecinając z gwizdem atmosferę i nabierając prędkości, by pokonać siły grawitacji i wynieść mnie w przestrzeń kosmiczną, gdzie mógłbym doznawać nieograniczonej swobody.Pode mną leżała rozległa równina podziurawiona jak ser plątaniną podziemnych korytarzy, perforowana gęsto otworami szczurzych nor i kretowisk.Nad tą równiną unosiły się trujące wyziewy i opary, radioaktywne obłoczki i dźwięki muzyki orkiestrowej.Wkrótce też zobaczyłem tę orkiestrę.Składała się z kompanii polnych myszy zawzięcie dmących w rogi, puzony, trąby oraz tuby i z przejęciem walących w bębny i talerze.Zbliżałem się do niej z zapiera­jącą dech szybkością.Orkiestrą dyrygował androidalny robot ubrany w mgielną podomkę z napisem: KLUB SPORTOWY „JASIO WĘDROWNICZEK”.Na prawo od niego z zadartą głową stał Szef.Od czasu do czasu podskakiwał w miejscu i ryczał.Dzieliło mnie od niego już zaledwie kilkadziesiąt metrów, więc wyraźnie słyszałem, co ryczy.- Zostałeś wyjęty spod prawa! - ryczał.- Zostałeś wyjęty spod prawa!Palcem wskazywał mnie Zojce, która stała obok niego z dubeltówką w swoich biegłych dłoniach.- Odstrzel mu! - ryknął Szef do niej.-Jego jaja są potrzebne naszemu Instytutowi! Odstrzel mu je! On prowadzi niekontrolowane reakcje jądrowe!Tak szybko, że obraz rozmazał mi się przed oczyma, minąłem ich ze świstem i wtedy huknęły strzały.Otoczył mnie rój bzyczących kuleczek śrutu, które przez chwilę asystowały mi w locie, by zamienić się w różnokolorowe konfetti i osiąść na moim ciele.- Jesteś mój! - wrzasnęła za mną Renata.Drogę przecięły mi spirale papierowych serpentyn.Dwie z nich były kobiecymi rękoma, które od tyłu objęły mnie w pasie, wyciągając się na niewiarygodną długość.- Jesteś mój! - wrzasnęła powtórnie Renata słabnącym głosem.Dzieląca nas odległość rosła teraz gwałtownie i jej ręce na moim brzuchu, wzorem papierowych serpentyn, napięły się i pękły.Pozostał z nich tylko turkoczący po obu moich stronach fragment, który w końcu skurczył się, przywarł mi do rozporka i przybrał dwuznaczny kształt.Rozsunąłem nogi i położyłem ten fragment na dłoni, żeby mu się lepiej przyjrzeć.Był wiśniowy, jakby nabiegł krwią.Wiśniowy w delikatny biały deseń.Jeszcze trochę rozsunąłem nogi i nagle straciłem pod sobą oparcie.Wiatr nadal wył mi w uszach i znowu opadałem ku Ziemi - z tym że teraz pionowo w dół.Zachowując swoją poprzednią pozycję siedzącą, ściskałem w garści krawat Kudłatego.Ten krawat trzepotał na wysokości mojej twarzy.Przede mną wisiało wahadło, z którego właśnie ześliznąłem się nieopatrznie.Było wielkości słonecznego krążka, wykonywało szybki miarowy ruch i mówiło: - Trdyk-dak, trdyk-dak, trdyk-dak.*.*.*Przeniosłem wzrok wyżej i zobaczyłem tarczę pradziadkowego zegara.Dochodziła siódma.Kąt, pod jakim promienie słońca wpadały do mieszkania świadczył, że jest to siódma po południu.Gdzieś wyleciało mi z życia ponad dwanaście godzin.Siedziałem na tapczanie w swoim pokoju, ubrany w koszulkę polo z krótkimi rękawami i w sztruksowe spodenki.Strażnik również tu był.Stał przy oknie i patrzył na ulicę.Miał chyba ponad sześćdziesiąt lat, ogorzałą twarz pokrytą zmarszczkami i kilkudniowym zarostem o srebrzystym zabarwieniu, małe usta, krótki, prosty nos i wypukłe czoło, na które opadały kędziory siwych włosów przylegających do głowy.Było w nim coś z greckiego posągu.- Nie zdążę - powiedział.- Nie zdążysz? - zapytałem.Wydało mi się, że jest to pytanie, jakiego ode mnie oczekuje.- Z tą szybą.Nie zdążę jej wstawić do jutra.- Dlaczego do jutra?- Mówiłem ci przecież - odparł patrząc na ulicę.- Jutro wieczorem świat wróci do punktu wyjścia.Mgliste i fragmentaryczne wspomnienie nawiedziło mnie przelotnie.Przypomniałem sobie, że niedawno wziąłem kąpiel i zrobiłem małą przepierkę, rozmawiając przez otwarte drzwi ze Strażnikiem, który szykował dla nas obu obiad w kuchni.Ale temat naszej rozmowy wyleciał mi z pamięci.Miałem przerwę w życiorysie.Jako zaopatrzeniowiec nie po raz pierwszy miałem taką przerwę.- Zostawię ten sklep w takim stanie, w jakim jest - kontynuował Strażnik.- Zresztą ty tam na domiar zniszczyłeś instalację alarmową, a ja się nie znam na elektronice.- Uhum.- Musisz tylko odnieść ten sztucer i naboje.I usunąć swoje odciski palców ze wszystkiego, czego dotykałeś w tamtym sklepie.Zapaliłem papierosa.Palenie papierosów pomaga mi w koncentracji [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •