[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obiecywał i zwodził mnie, aż w końcu sam musiałem je zamówić.Było na to dość srebra w rachunku kuchennym.Proszę, panie, nie gniewaj się na mnie.Pomyślałem więc, że najlepiej będzie, jak sam się tym zajmę i uniknę sprzeczki z zarządcą w twojej obecności.– Mimo to rozładunkiem winien zająć się właśnie on.Popatrz na siebie.Jesteś tak czerwony jak twoje nowe garnki i pocisz się jak koń po wyścigu.Doprawdy, Kongrionie, taki wysiłek to dla ciebie za dużo.Powinieneś wrócić do kuchni.– I pozwolić, by Aratus złośliwie upuścił skrzynię i potłukł naczynia? Proszę, panie, sam wolę dopilnować wszystkiego.A pot jest tylko ceną, jaką płacę za obnoszenie się z brzuszyskiem.Czuję się doskonale.Pomyślałem chwilę i zgodziłem się, skinąwszy głową.– Dzięki, panie – powiedział z ulgą.– Tak będzie najlepiej.Nie miałbym spokoju, gdyby wmieszać w to Aratusa.I tak wystarczająco zalazł mi za skórę.– I mi też – mruknąłem pod nosem.Była cisza, a potem nadeszła burza, tak w każdym razie myślałem, wierząc, że katastrofa z sianem to już wystarczające nieszczęście jak na jeden sezon.Następnego ranka wstałem wcześnie i w dobrym, pomimo kłopotów, nastroju.Wziąłem z sobą pajdę chleba i tabliczkę woskową i udałem się na miejsce przyszłej budowy młyna.Przez chwilę kreśliłem linie projektu, ale wraz z rosnącą temperaturą stawałem się coraz senniejszy.Wyciągnąłem się na trawiastym brzegu i zamknąłem oczy.Woda pluskała i szemrała na kamieniach, w górze ćwierkały ptaki, słoneczne plamki tańczyły mi na powiekach w rytm poruszanych lekkim powiewem liści; igraszki ciepłego światła i chłodnego cienia pieściły mi otwarte dłonie wyciągnięte za głową.Mimo kłopotów związanych z prowadzeniem gospodarstwa, mimo złej woli sąsiadów życie wydawało mi się piękne.Na cóż mogłem narzekać? Inni wiedli znacznie gorszy żywot ode mnie i niczego nie osiągnęli.Jeszcze inni osiągnęli o wiele więcej niż ja, ale jakich środków musieli się imać i jakie przekraczać granice w tym celu? Jestem uczciwym człowiekiem i żyję w zgodzie z bogami, powiedziałem sobie, a także w zgodzie z bliźnimi o tyle, o ile to możliwe w takich czasach jak obecne.Przedpołudniowe ciepło było rozkoszne.Czułem się głęboko zrelaksowany, jak gdyby moje ciało od środka promieniało zadowoleniem.Przyszła mi na myśl Bethesda.Trzy noce pod rząd! Nie odczuwaliśmy takiego apetytu na siebie już od lat.Może to kolejna korzyść z wiejskiego życia? W nowym otoczeniu nie czyhały na mnie inne pokusy.W gospodarstwie nie było nawet ani jednej młodej i ładnej niewolnicy – Bethesda cichaczem tego dopilnowała – a i w sąsiedztwie nie znalazłbym podobnych ciekawostek.Zastanowiłem się przez chwilę, jakiego rodzaju życie erotyczne wiedzie Klaudia, ale zabiłem tę myśl w zarodku.Cóż mnie to mogło obchodzić? Ach, Bethesda.Przypomniałem sobie pewien szczególny moment i uśmiechnąłem się do wspomnienia.Co tak na nas wpłynęło? Ach, tak, wizyta Marka Celiusza z modną bródką i eleganckim sposobem wysławiania się.Zacząłem w myśli studiować jego twarz i stwierdziłem, że nie jest mi niemiła.Był w końcu całkiem przystojny, choć w rysach przebijała pewna chytrość.Zbyt duża, jak na tak młodego człowieka.Katylina był znany z tego, że lubi się otaczać przystojniakami.Umysł o lubieżnych skłonnościach łatwo mógł sobie wyobrazić sposób, w jaki Marek Celiusz zaskarbił sobie jego łaski i zaufanie.Co się stanie, gdy naprawdę pozwolę Katylinie odwiedzać mój dom, jak sobie tego życzył mój młody gość? Jak to wpłynie na Bethesdę? Katylina był już dobrze po czterdziestce, niewiele młodszy ode mnie, ale słynął z młodzieńczego wigoru; żadna zaś spośród tylu miotanych nań obelg nie zarzucała mu brzydoty.Na swój sposób był równie przystojny jak Marek Celiusz, w każdym razie kiedyś, od dawna bowiem już nie widziałem go z bliska.Uroda jest urodą, niezależnie od płci.Zawsze jest przyjemna dla oka.Moje myśli potoczyły się dalej tymi torami i z wolna podryfowałem w wyobraźni ku światu czysto cielesnych przyjemności, jak mi się to często zdarza przed zaśnięciem.Słowa i obrazy przelatywały mi przez mózg niczym woda między palcami, a ja leżałem w trawie, zadowolony jak zwierz rozgrzany słońcem.I wtedy usłyszałem wołanie córeczki.Usiadłem gwałtownie, ponieważ w jej głosie nie było zwykłej radości, brzmiała w nim nagląca nuta.Po chwili zawołała znowu, tym razem gdzieś blisko; ukazała się na wysokim brzegu, biegnąc do mnie i ślizgając się na trawie.Zamrugałem i potrząsnąłem głową, jeszcze nie całkiem przytomny.– Co się stało, Diano?Przysiadła przy mnie, łapiąc oddech.– Tato, musisz tam iść!– O co chodzi? Coś złego?– Człowiek, tato!– Człowiek? Gdzie?– Jest w stajni.– Och, tylko nie jeszcze jeden gość! – jęknąłem.– Nie, to nie gość – powiedziała, marszcząc czoło w intensywnym zamyśleniu.Później zastanawiałem się, jak mogła zachować taki spokój i powagę.Dlaczego przybiegła wprost do mnie, a nie do matki? I jak mogła się powstrzymać od krzyku na ten widok? Musiała się w niej odezwać moja krew, uznałem.Krew wiecznie ciekawego, wiecznie rozważającego i beznamiętnego Poszukiwacza.– Kimże więc jest ten człowiek?– Nie wiem, tatusiu.– Obcy?Wzruszyła teatralnie ramionkami i rozłożyła ręce.– Nie jestem pewna.– Jak to? Albo go znasz, albo nie, innej możliwości nie ma!– Ale, tatusiu, nie mogę powiedzieć, czy go znam, czy nie!– A to dlaczego?– Bo on wcale nie ma głowy!ROZDZIAŁ VIIZwłoki leżały na plecach w pustym końskim boksie.Jak się tam znalazły – rzucone, przywleczone czy przyturlane – nie można było stwierdzić, ponieważ słoma wokół nich celowo została zmierzwiona i przyklepana.Po źdźbłach na ciele zorientowałem się jedynie, że dokonano tego już po jego przyniesieniu na miejsce.Nie widać było natomiast żadnych śladów, odcisków stóp ani innych oznak mogących świadczyć o tym, w jaki sposób je tam przeniesiono.Zupełnie jakby wyrosło w stajni niczym grzyb.Tak, jak Diana mówiła, zwłoki nie miały głowy, ale cała reszta była na miejscu, włącznie z genitaliami; mogłem to stwierdzić na pierwszy rzut oka, ponieważ martwy człowiek nie miał na sobie ani skrawka odzieży.Spojrzałem na Dianę, która patrzyła na trupa z lekko otwartymi ustami.Chyba mogła już wcześniej widzieć ludzkie zwłoki, być może na jakimś pogrzebie w Rzymie, ale na pewno nie z uciętą głową.Położyłem jej delikatnie rękę na głowie i obróciłem buzią do siebie.Przykucnąłem przed nią i trzymałem za ramiona.Drżała leciutko pod mym dotykiem.– Jak to się stało, że go tu znalazłaś, Diano? – zapytałem spokojnym tonem.– Chowałam się Metonowi, ale on nie chciał się ze mną bawić.No, to zabrałam mu jego głupiego żołnierza i przyszłam tu, żeby go schować.– Żołnierza?Odwróciła się i pobiegła w kąt boksu.Sięgnęła po coś pod słomę, zerkając niespokojnie na ciało, po czym śmignęła z powrotem ku mnie.Na wyciągniętej dłoni pokazała mi małą brązową figurkę kartagińskiego wojownika z napiętym łukiem.Poznałem ją; pochodziła z gry planszowej „Słonie i łucznicy”.Po wyborze na konsula Cycero rozdawał specjalnie odlane zestawy tuzinom gości na jednym z wydawanych przez siebie okolicznościowych przyjęć.Oddałem swoją grę Metonowi, który traktował ją jak skarb
[ Pobierz całość w formacie PDF ]