[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mieszkańcy byli uprzejmi, chociaż pełni rezerwy,ale w sposób całkowicie pozbawiony wrogości.Wyznaczyli mu kąt w chacie, dalijeść i pić i zostawili w spokoju.Nie traktowali go jak członka pogardzanej ra-sy dawnych zdobywców, obcego i niepotrzebnego, ale jak zwykłego podróżnika,potrzebującego schronienia.Sulidory nie miały oczywiście takich powodów dourazy, jak nildory, ponieważ nigdy nie były niewolnikami Kompanii.Gundersenjednak wyobrażał sobie zawsze, że duszą w sobie wściekłość i ta ich życzliwauprzejmość była dla niego jakimś zaskoczeniem.Zaczynał podejrzewać, że do-tychczasowe wyobrażenie o nich było projekcją jego własnych win.Rano przy-niesiono mu wodę, owoce i ryby, a potem ich opuścił.Drugi dzień samotnej wę-drówki nie przyniósł mu tyle radości, co pierwszy.Było zimno, wilgotno, częstopadał śnieg i cały prawie czas wisiała nisko gęsta mgła.Stracił cenne godziny po-ranne, bo dostał się w pułapkę bez wyjścia po prawej i lewej stronie ciągnęłysię pasma gór, a przed nim, niespodziewanie, pojawiło się wielkie, niemożliwedo przebycia jezioro.Musiał więc ominąć je kierując się na zachód i nadłożyłwiele drogi.Widok otulonej w mgłę Góry Ponownych Narodzin przyciągał gonieodparcie.Przez dwie godziny po południu miał złudzenie, że nadrobił poran-ne opóznienie, ale okazało się, że drogę zamyka mu znów szeroka rwąca rzeka.Nie miał odwagi jej przepłynąć, bo prąd na pewno zniósłby go.Przez następnągodzinę lub dłużej, szedł w górę rzeki, aż natrafił na bród.Rzeka była tu co praw-da szeroka, ale widać było mieliznę.W korycie leżały poza tym naniesione głazyłączące oba brzegi.Parę z nich sterczało nad powierzchnię, inne były zanurzone,ale widoczne.Gundersen rozpoczął przeprawę.Skakał z jednego głazu na drugii nieomal jedną trzecią drogi przebył prawie suchą nogą.Potem nagle wpadł poszyję do wody, ślizgał się, szukał po omacku.Spowijała go coraz gęściejsza mgła,dając poczucie absolutnej samotności w całym wszechświecie przed nim i zanim kłębiły się białe tumany.Nie widział żadnych drzew, ani brzegu, ani nawet110leżących przed nim głazów.Starał się wszystkimi siłami utrzymać na nogach i niezbaczać z drogi.W pewnej chwili potknął się i znów wylądował w rzece.Zacząłgo znosić prąd i stracił orientację, nie mógł się podnieść.Skoncentrował całą ener-gię, by przywrzeć do jakiegoś kamienia i po paru minutach zdołał wstać na nogi.Zataczając się i dysząc dotarł do głazu, który wznosił się nad wodą.Ukląkł nanim.Był przemoczony i trząsł się z zimna.Minęło kilka minut nim mógł podjąćdalszą drogę.Wymacał przed sobą inny głaz wystający z wody, potem drugi i na-stępny.Teraz było łatwo posuwał się naprzód nie mocząc nóg.Przyspieszyłkroku, pokonał dalszych parę głazów.W pewnym momencie mgła rozstąpiła sięi mógł rzucić okiem na brzeg.Coś mu się nie zgadzało.Zawahał się, czy iść dalej zanim się nie upewni, czywszystko jest w porządku.Ostrożnie schylił się i zanurzył lewą rękę w wodzie.W otwartą dłoń uderzył go prąd płynący z prawej strony.Był zaskoczony.Pomy-ślał, że może zmęczenie i zimno pomieszało mu w głowie.Kilkakrotnie rozważałsytuację topograficzną i za każdym razem dochodził do tego samego, zatrważa-jącego wniosku: jeśli przekraczam rzekę w kierunku północnym, a ona płyniez zachodu na wschód, to powinienem czuć prąd płynący z lewej strony.Zdał so-bie sprawę, że usiłując wydostać się z wody musiał się obrócić i od tej chwiliz najwyższym wysiłkiem wracał z powrotem na południowy brzeg rzeki.Zaczął wątpić we własny sąd.Miał ochotę zaczekać tu, na tym kamieniu, ażprzerzedzi się mgła i będzie mógł iść dalej, ale potem pomyślał, że może takczekać całą noc albo dłużej.Nagle przypomniał sobie, że przecież ma przy sobiekompas.Nastawił go i okazało się, że jego wnioski dotyczące kierunku prądu byłysłuszne.Ruszył więc z powrotem przez rzekę i wkrótce doszedł do miejsca, gdzieskąpał się w wodzie.Dalszą drogę przebył tym razem bez większych trudności.Na brzegu zdjął ubranie i wysuszył je przy pomocy małego płomienia mio-tacza.Zapadła już noc.Z przyjemnością przyjąłby zaproszenie do jakiejś wioskisulidorów, ale żaden gościnny gospodarz nie pojawił się.Musiał więc przespaćsię skulony pod krzakiem.Następny dzień był cieplejszy i mniej mglisty.Gundersen ruszył w drogę pełenobaw, czy znów nie zatrzyma go jakaś nieprzewidziana przeszkoda.Kraj tutaj byłnierówny, pofałdowany.Gundersen pokonując jedno wzniesienie za drugim piąłsię coraz wyżej, ponieważ cały teren wznosił się ku rozległej wyżynie, na którejdominowała Góra Ponownych Narodzin.Wczesnym popołudniem dostrzegł, że biegnące ze wschodu na zachód fał-dy jakby skręciły i powstały bruzdy skierowane z południa na północ.Otwierałysię one na szeroką, kolistą łąkę, porośniętą trawą, ale bez drzew.Pasły się tamw ogromnych stadach wielkie zwierzęta północy, których nazw Gundersen nawetnie znał.Znowu usłyszał buczący odgłos nadlatującej maszyny.Transporter, który pojawił się poprzedniego dnia, powracał i przelatywał zu-111pełnie nisko, tuż nad głową.Gundersen rzucił się na ziemię i miał nadzieję, że gonie zauważą.Zwierzęta wokół niego kręciły się, ale nie uciekały.Pojazd podszedłdo lądowania o jakieś tysiąc metrów na północ.Pomyślał, że to pewnie Seena wy-ruszyła chcąc go odnalezć, zanim odda się w ręce sulidorów na Górze PonownychNarodzin.Mylił się jednak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]