[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rzeka wyglądała imponująco, chociaż w niczym nie przypominała szeroko rozlanego, spokojnego Zimru.Steiche pędziła na północ z niezmierną gwałtownością, wrzynając się głęboko między wysokie, skaliste brzegi.Tu i ówdzie wystawały z niej kamienne głazy.W jej dolnym biegu, jak zapowiadał Deliamber, natkną się na białe wiry i niebezpieczne kipiele wodospadów.Przez półtora dnia ścinali rosnące nad rzeką młode drzewka, obciosywali je, dopasowywali jedne do drugich i wiązali mocnymi witkami łoziny.Tratwy, choć toporne, sprawiały wrażenie, że poradzą sobie nawet z tak rwącą rzeką.Pierwsza była przeznaczona dla czterech Skandarów, druga dla Khuna, Vinorkisa, Lisamon Hultin i Sleeta, a na trzeciej mieli płynąć Valentine, Carabella, Shanamir i Deliamber.- Spływ rzeką prawdopodobnie nas rozdzieli - powiedział Sleet.- Powinniśmy wyznaczyć sobie miejsce spotkania w Ni-moya.Deliamber, który wiedział wszystko, pośpieszył z odpowiedzią.- Steiche i Zimr łączą się w miejscu zwanym Nissimorn.Jest tam szeroka, piaszczysta plaża.Spotkajmy się zatem na plaży w Nissimornie.- Tak, na plaży w Nissimornie - potwierdził Valentine.Odwiązał linę łączącą ich z brzegiem i natychmiast tratwa wypłynęła na środek nurtu.Pierwszy dzień spływu nie obfitował w szczególne wydarzenia.Owszem, były progi, ale odpychając się żerdziami pokonali je bez większych trudności.Okazało się przy tym, że Carabella świetnie sobie radzi z kierowaniem tratwą i potrafi zręcznie wymijać napotykane na drodze skaliste przeszkody.Po pewnym czasie tratwy zaczęły się rozdzielać.Ta, na której płynął Valentine, wyniesiona podwodnym prądem gwałtownie przyśpieszyła i zostawiła dwie pozostałe daleko w tyle.Valentine miał nadzieję, że pozostali ich dogonią, ale kiedy ranek mijał, a tamtych wciąż nie było widać, zdecydował dłużej nie czekać i dalej płynąć samodzielnie.Dalej, wciąż dalej.Na ogół płynęli spokojnie, poza krótkimi momentami grozy przy pokonywaniu białych kipieli.Po południu drugiego dnia, kiedy Zimr był już niedaleko, rzeka pokonując spadzisty teren gwałtownie ruszyła do przodu.Valentine przewidywał trudności przy pokonywaniu wodospadów.Nie mieli map, nie znali miejsca ani rozmiarów niebezpieczeństwa.Nie pozostawało zatem nic innego, jak zdać się na los i ufać, że ta szalona woda doniesie ich do Ni-moya bezpiecznie.A potem? Potem statkiem do Piliploku i okrętem pielgrzymów na Wyspę Snu.Następnie zabiegi o audiencję u Pani, jego matki.A potem? Jak można zgłaszać pretensje do tronu Koronala nie mając twarzy Lorda Valentine'a, legalnego władcy? W imię jakich praw? On, Valentine, sięgał chyba po rzeczy niemożliwe.Lepiej by zrobił pozostając pośród lasów i rządząc swoją małą grupą.Ci tutaj poddali mu się łatwo, ale w wielkim świecie, zamieszkanym przez miliardy obcych istot, w olbrzymim imperium gigantycznych miast, które leżały gdzieś za horyzontem, jak miał przekonać niewiernych, że on, Valentine żongler.Nie.Nie powinien myśleć w ten sposób.Nigdy, od kiedy znalazł się na górującej nad miastem Pidruid grani, nie czuł potrzeby rządzenia innymi, a przywódcą tej małej grupy stał się jedynie dzięki swoim wrodzonym zdolnościom i niedostatkom charakteru Zalzana Kavola, a nie ze świadomej żądzy władzy.Niemniej wydawał rozkazy, choć od niedawna.Więc niech władza zostanie w jego rękach podczas dalszej podróży przez Majipoor.Powinien posuwać się krok za krokiem i robić to, co wydaje mu się słuszne i właściwe, a jeśli Pani nim pokieruje, a bogowie pozwolą, to znów stanie na Górze Zamkowej, jeśli zaś nie, jeśli los przewiduje dla niego inne miejsce we wszechświecie, wówczas pogodzi się z tym werdyktem.Nie powinien lękać się przyszłości.Ona i tak potoczy się własnym torem, zgodnie z tym, co zaczęło się na nadmorskiej grani tamtego złocistego popołudnia.A on.- Valentine! - krzyknęła Carabella.Rzeka nagle zjeżyła się olbrzymimi kamiennymi kłami.Zewsząd sterczały głazy.Tratwę otaczały potworne białe wiry.Z zawrotną prędkością zbliżali się do miejsca, w którym Steiche wyrzucała swe wody w powietrze i pokonując z hukiem i łoskotem liczne progi opadała w dół.Valentine mocniej ścisnął żerdź, ale woda była silniejsza i natychmiast mu ją wyrwała.Chwilę później rozległ się przeraźliwy trzask łamiącego się drewna i krucha tratwa, uderzywszy w podwodną skałę, zakręciła się wokół własnej osi, przechyliła i rozpadła.Valentine został rzucony w lodowate odmęty razem z Carabellą, ale woda natychmiast ich rozdzieliła i na nic się zdały jego wysiłki, by przytrzymać dziewczynę.Zalewany kolejnymi falami poszedł na dno, a gdy wypłynął, krztusząc się i łapiąc powietrze, był już sam na sam z żywiołem.W pobliżu nie było ani Carabelli, ani resztek tratwy, ani pozostałych rozbitków.- Carabello! - krzyczał ile tchu w piersiach.- Shanamirze! Deliamberze! Hej tam! Hej!Powtarzał wołania aż do zachrypnięcia i w końcu zdał sobie sprawę, że nie słyszy już sam siebie.Duszę wypełnił mu mrok i ból.A więc wszyscy zginęli? Ukochana Carabella, przebiegły mały Vroon, bystry, zadziorny chłopiec, wszystkich w jednej chwili zabrała śmierć? Nie.To niemożliwe.Nie do pomyślenia.To byłaby znacznie gorsza katastrofa niż ten cały zgiełk wokół strącenia jego, Koronala, z wyżyn Góry Zamkowej.Jakże bowiem można w ogóle porównać utratę drogich istot, istot z krwi i kości, z utratą tytułu i władzy, choćby ten tytuł nie był pusty, a władza iluzoryczna? Rzeka miotała nim na wszystkie strony, a on nie przestawał, wbrew rozsądkowi, wołać w rozpaczy imion swoich przyjaciół.- Carabello! - przekrzykiwał żywioł
[ Pobierz całość w formacie PDF ]