[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Aparat Króla Snów wysyłał bezpośrednio adresowane, charaktery­styczne sny, które chłostały winnych i upominały błądzących.Takie sny-przesłania bywały niezwykle gwałtowne.Ale tak jak ciepły ocean łagodzi klimat lądu, tak Pani łagodziła surowość sił władających Majipoorem.Valentine zrozumiał wreszcie, że kult otaczający ją jako bo­skie uosobienie Matki był tylko metaforą podziału władzy, ustanowio­nego przez pierwszych rządców Majipooru.Słuchał teraz nauk z rosnącym zainteresowaniem i przejęty chę­cią zdobycia głębszej wiedzy przestał się wyrywać ku wyższym tara­som.Po raz pierwszy był sam.Nigdzie nie mógł dostrzec Shanamira i Vinorkisa.Czyżby wysłano ich już na Taras Zwierciadeł? Reszta, o ile wiedział, pozostała z tyłu.Najbardziej brakowało mu tryskającej ener­gią Carabelli i mądrego, ironicznego Deliambera, ale dotkliwie odczuwał również nieobecność innych.Podczas długiej wędrówki przez Zimroel stali się oni cząstką jego duszy.Dni, kiedy był żonglerem, zdawały się odpływać w daleką przeszłość i nie sądził, by kiedykolwiek powróciły.Czasami, w wolnych chwilach, zrywał parę owoców z naj­bliższego drzewa i podrzucał nimi w stary, dobrze wyuczony sposób, ku uciesze przechodzących obok akolitów i nowicjuszy.Jeden z tych ostatnich, barczysty, czarnobrody mężczyzna zwany Farssalem, przeja­wiał szczególne zainteresowanie żonglerką Valentine'a.- Gdzie nauczyłeś się tej sztuki? - zapytał go któregoś dnia.- W Pidruid - odpowiedział Valentine.- Byłem tam w trupie żonglerów.- To dopiero musiało być wspaniałe życie!- Tak, to było wspaniałe życie - powiedział Valentine, przypomi­nając sobie podniecenie, jakie go ogarnęło, kiedy stanął na arenie w Pidruid przed ciemnowłosym Lordem Valentinem lub kiedy wy­szedł na wielką scenę Cyrku Nieustającego w Dulornie - i wszystkie inne niezapomniane chwile z przeszłości.- Czy żonglerki można się nauczyć, czy też niezbędny jest wro­dzony talent?- Żonglerem może zostać każdy, kto ma bystre oko i zdolność koncentracji.Tego, co umiem, nauczyłem się ostatniego lata w ciągu tygodnia czy dwóch.- Niemożliwe! Musiałeś żonglować przez całe życie!- Nie, zacząłem dopiero w Pidruid.- A co cię do tego skłoniło? Valentine uśmiechnął się.- Potrzebowałem jakiejś odmiany i tak się złożyło, że trupa wę­drownych żonglerów, która przyjechała na festyn ku czci Koronala, poszukiwała dodatkowej pary rąk.To oni nauczyli mnie tej sztuki i to bardzo szybko.Ciebie też mógłbym raz-dwa nauczyć.- Naprawdę mógłbyś?- Łap - powiedział Valentine, rzucając czarnobrodemu mężczyź­nie twardy zielony biszawar, jeden z owoców, którymi żonglował.- Poprzerzucaj go przez chwilę z ręki do ręki, by rozluźnić palce.Naj­pierw muszą ci wejść w krew podstawowe rzuty i stałe nawyki, a do te­go niezbędne są ciągłe ćwiczenia, dopiero potem.- Co robiłeś, zanim zostałeś żonglerem? - spytał Farssal podrzu­cając owoc.- Trochę wędrowałem - odpowiedział Valentine.- Popatrz, ręce trzyma się w ten sposób.Ćwiczył z Farssalem około pół godziny, starając się uczyć go tak, jak to robili Carabella i Sleet podczas pierwszych lekcji na podwórku gospody w Pidruid.W spokojnym, monotonnym życiu, jakie tutaj wiódł, była to miła odmiana.Farssal miał zwinne ręce i pewne oko, to­też uczył się szybko, podobnie jak Valentine.W kilka dni nabrał wprawy na tyle, że potrafił naśladować swego mistrza, choć jeszcze brako­wało mu płynności ruchów.Niezwykle gadatliwy i wylewny, podrzuca­jąc owoce biszawaiu mówił bez końca.Urodził się w Ni-moya; przez wiele lat był kupcem w Piliploku; ostatnio przeżył kryzys duchowy, a nie mogąc dojść do siebie, postanowił odbyć pielgrzymkę.Opowia­dał o swoim małżeństwie, o synach, na których nie sposób było pole­gać, o grach hazardowych, o wygrywaniu i traceniu olbrzymich for­tun.Chciał też wiedzieć o wszystkim, co dotyczyło Valentine'a, pytał o jego rodzinę, o to, co zamierza osiągnąć i co go sprowadza do Pani.Valentine starał się, jak mógł, by jego odpowiedzi brzmiały wiarygod­nie, ale gdy pytania stawały się zbyt kłopotliwe, sprowadzał rozmowę na tematy dotyczące żonglowania.Dni biegły spokojnym rytmem wokół znojnej pracy, nauki, me­dytacji, wolnych chwil spędzanych na żonglowaniu z Farssalem.Pod koniec drugiego tygodnia Valentine poczuł narastającą niecierpli­wość i zapragnął ruszyć do przodu.Nie miał pojęcia, ile jest tarasów - dziewięć czy dziewięćdziesiąt - ale jeśli na każdym z nich miałby spędzać tyle czasu, miną całe la­ta, zanim dotrze do Pani.Należało w jakiś sposób skrócić ten proces.Nie sądził, aby wymyślanie rzekomych snów-wezwań mogło przy­nieść oczekiwany rezultat.Silimein, wieszczka z tego tarasu, podob­nie jak poprzednio Stauminaup, nie wzruszała się jego opowieściami o unoszeniu się w sadzawce.Wobec tego próbował podczas medytacji i tuż przez zaśnięciem wyjść naprzeciw umysłowi Pani i błagać ją, aby go wezwała do siebie.To też nie skutkowało.Zapytał tych, którzy siedzieli obok niego w jadalni, od jak dawna są na Tarasie Rozpoczęcia.- Dwa lata - odpowiedział jeden.- Osiem miesięcy - rzekł drugi.Nie wyglądali na zmartwionych.- A ty? - zwrócił się do Farssala.Farssal odpowiedział, że przybył tu zaledwie kilka dni przed nim.Nic go jednak nie poganiało.- Gdzie tu się śpieszyć? Służymy Pani bez względu na to, na jakim jesteśmy tarasie.Wszystkie są równie dobre.Valentine pokiwał głową.Miał swoje zdanie na ten temat.Pod koniec trzeciego tygodnia w odległym krańcu pola stajja, na którym właśnie pracował, spostrzegł Vinorkisa, a właściwie błysk świa­tła na czyichś pomarańczowych wąsach.Czy to ich Hjort? Znajdowali się za daleko od siebie, żeby zawołać.Jednak nazajutrz, kiedy żonglo­wał z Farssalem obok sadzawki, znowu go zobaczył.Vinorkis we wła­snej osobie stał na drugim końcu placu i przyglądał się grze.Valenti­ne przeprosił Farssala i rzucił się pędem w stronę Hjorta, gdyż po ty­lu tygodniach rozłąki z dawnymi kompanami nawet widok byłego szpiega sprawił mu przyjemność.- Więc jednak to ty byłeś na polu stajja - powiedział.Vinorkis skinął głową [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •