[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Katullus ruszył w stronę drzwi balkonowych.Lucjusz odsunął się do samej balustradyi znów popatrzył w dół.Promienie słoneczne padały teraz na gnomon.Coś się nie zgadzało.Wytężył wzrok i przyjrzał się dokładniej tarczy.Cień wskazywał nie szóstą godzinę dnia -bezcieniowe południe - lecz piątą!Lucjusz obejrzał się na zegar wodny w komnacie.Wątpliwości nie było: wskazówkastała na szóstce.Zegar się spieszył.Ktoś go przestawił!Stefanus podał rulon cesarzowi, który rozwinął go i omiótł wzrokiem treść.- Co to ma znaczyć? - warknął z nieprzyjemnym grymasem.- Widzę tu tylko spisprowincjonalnych urzędników! Co to ma za związek.Stefanus zwinnie rozluźnił bandaż i z wyciągniętym spod niego sztyletem rzucił się naDomicjana.Ponieważ jednak władca siedział na podwyższeniu, zadany z mocą cios niedosięgnął serca i ostrze wbiło się w jego łono.Ranny zawył z bólu i uderzył zamachowca pięścią w twarz.Ochmistrz zatoczył się dotyłu; cesarz zerwał się na nogi, przewracając krzesło.Karzeł kwiknął ze strachu i niezdarnieodskoczył mu z drogi, Domicjan zaś zwarł się ze Stefanusem, usiłując złapać go za rękęściskającą zakrwawioną broń.- Prędko, mój nóż! - krzyknął.- Jest pod poduszką, przynieś mi go!Karzeł pobiegł do sypialni, potrącając Katullusa, który odepchnięty wypadł tyłem nabalkon i z trudem złapał równowagę, omal przy tym nie zderzywszy się z Lucjuszem.Chwilępóźniej mała pokraka wróciła z poszarzałą z przerażenia twarzą, trzymając w jednym rękupochwę, a w drugiej pozbawioną klingi rękojeść.Ktoś podłożył cesarzowi atrapę broni!Do komnaty wpadło więcej dworzan i wokół Domicjana się zakotłowało.Cesarzryczał i bronił się ze wszystkich sił niczym raniony lew opadnięty przez sforę psów.- Co się dzieje? - krzyknął Katullus.- Panie, jak mam ci pomóc?Nagle ślepiec zorientował się, że ma obok siebie Lucjusza.Z gardła wydobył mu sięiście wilczy warkot; bez wahania rzucił się na niego, zaskakując go zajadłością i precyzjąataku.Katullus wbił mu paznokcie w policzek tuż koło oka i zatopił zęby w ramieniu.Lucjuszchwycił go za nadgarstki i usiłował unieruchomić, ale przeciwnik był silny; udało mu siętylko odepchnąć go na bok - ku balustradzie.To rozstrzygnęło walkę: zanim się zorientował,Katullus przewinął się przez poręcz i z przejmującym krzykiem runął w dół.Odgłos upadkuprzyprawił Lucjusza o dreszcz; wyjrzał za balustradę i zobaczył go leżącego na wznak zrozpostartymi ramionami i otwartymi ustami.Zdawało się, że ślepiec ma przełamanykręgosłup; z piersi sterczało mu metalowe ostrze - upadając, nadział się na gnomon.Ciałemjeszcze przez chwilę wstrząsały konwulsje, ale wkrótce znieruchomiało ze szklistymi oczymaskierowanymi ku niebu.Zapatrzony na tę makabryczną scenę Lucjusz zdał sobie sprawę, że w komnacie teżzapadła cisza i słychać tylko sapanie kilku zdyszanych mężczyzn.Walka była skończona.Nabalkon wyszedł Stefanus i stanął obok z głową uniesioną ku słońcu.Włosy miał potargane, ana podartej tunice czerwieniły się krwawe plamy.Z lewego przedramienia zwisałypostrzępione resztki bandaża.Rana wyglądała na prawdziwą.Stefanus spostrzegł badawczespojrzenie Lucjusza i wyszczerzył zęby w zawadiackim uśmiechu.- Sam się pokaleczyłem - wyjaśnił.- Ale użyłem prawdziwego kła dzika.Autentyczności nie da się niczym zastąpić.Jak określiła go Flawia? To człowiek odważny i przed byle czym się nie cofnie.Lucjusz ze znużeniem obejrzał się przez ramię.Pośrodku komnaty w kałuży krwi leżał trup wpurpurowej szacie, otoczony kręgiem ciężko dyszących dworzan z nożami w dłoniach.- Czy on naprawdę.- Tyran nie żyje - potwierdził ochmistrz, z dumą unosząc zakrwawiony sztylet.Wyciągnął potem otwartą lewą dłoń, w której trzymał amulet na rzemyku.- To chyba twojawłasność, Lucjuszu Pinariuszu?Lucjusz bez słowa wziął swoje fascinum pokryte kropelkami krwi.99 A.D.Do Rzymu powrócili filozofowie.Od śmierci Domicjana upłynęły trzy lata.Któregoś wrześniowego ranka - miesiąceznów się nazywały jak dawniej - Lucjusz podejmował w ogrodzie dwóch gości, którzy długiczas spędzili na wygnaniu.- Wielka szkoda, że żaden z was nie zamierza tu osiąść na stałe - powiedział,wypiwszy łyk schłodzonego naparu z suszonych skórek jabłkowych, cynamonu i goździków.Gości poczęstował winem, sam jednak, jak zwykle, był wierny zasadzie abstynencji.- Ach, Rzym! Nie ma drugiego takiego miasta - westchnął Epiktet, który przyjechałpoprzedniego wieczoru.- Ale dla mnie życie to teraz moja szkoła w Nikopolis.Żebyściewiedzieli, jakich zdolnych i chętnych mam uczniów! Są dla mnie nie mniejszą inspiracją niżja dla nich.Nie bez znaczenia jest już samo to, że mieszkam w okolicy, gdzie od świtu donocy słychać tylko grekę.Ani słówka po łacinie przez cały dzień! Czuję się tam bardziejswojsko niż gdziekolwiek indziej.- A ty, Dionie? Jak możesz mówić o ponownym wyjeździe, skoro dopiero cowróciłeś!Patrząc na sofistę, Lucjusz miał przed sobą żywy dowód upływu czasu.Dion był jużpo sześćdziesiątce i od ich ostatniego spotkania znacznie się posunął; oczywiście zdawałsobie sprawę, że sam skończył pięćdziesiąty drugi rok życia i w oczach przyjaciół też musiwyglądać znacznie starzej.- Nie posiadałem się z radości, kiedy Nerwa przejął władzę i odwołał: moją banicję -odrzekł zagadnięty.- Bardzo tęskniłem za Rzymem, ale jeszcze bardziej uszczęśliwiło mnieto, że mogłem w końcu powrócić do Prusy.W czasach tak doniosłych zmian moje miejscejest w ojczystej Bitymi, gdzie będę mógł zrobić coś dla rodaków.Wiecie, jak tam jest ładnie ispokojnie? Myślę, że tak długa nieobecność wyleczyła mnie z fascynacji Rzymem.Niemógłbym marzyć o lepszej kwaterze niż u ciebie, Lucjuszu, ale nie zniósłbym już rzymskiejulicy.Jaki tu wszędzie tłok i hałas!- I smród.- dorzucił trzeci z gości.- Nie zapominaj o powonieniu.Kiedy Lucjusz zapraszał dawnych przyjaciół, przyszło mu do głowy, że nadarza sięświetna okazja do pojednania z Marcjalisem.Pojednanie to może za mocne słowo; nigdy sięprzecież nie pokłócili ani oficjalnie nie zerwali stosunków, po prostu przestali być sobie takbliscy jak kiedyś.Zdecydowany zapomnieć o goryczy, z jaką przyjmował lizusostwo poetywzględem Domicjana, bez wahania wysłał mu zaproszenie na to spotkanie starej paczki potylu latach rozłąki.- Rzym może drażni twoje powonienie, Marcjalisie, ale przynajmniej masz powód, byto znosić - odparł Dion.- Twój zbiór poezji, który już dawno powinieneś był wydać, przyjętowręcz entuzjastycznie.Doczekałeś się wreszcie uznania dla swojego geniuszu także poza.jak mam to ująć?.elitarnym kręgiem, który doceniał cię do tej pory.- Ha! - prychnął Marcjalis.On także mocno się postarzał przez ostatnie lata i choć byłmłodszy od Diona, wyglądał na starszego, zapewne wskutek zbyt wystawnego życia, jakiewiódł do niedawna na dworze swego mecenasa.- Entuzjastycznie, powiadasz? A co mnieobchodzą pochwały i wieńce? Nie zapłacę nimi czynszu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]