[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I tu był bliżej znalezienia jakiejś prawidłowości, lecz czy jego intelektu-alna zdolność ogarnięcia tych skomplikowanych wzajemnych wpływów była zbyt mała,czy może nie starczało mu cierpliwości do obliczeń, dość że i ta droga nie doprowadziłago do jasnej, jednoznacznej odpowiedzi.Potem Markiz stał się całkiem dorosły.Był ważną osobą, mężem i ojcem, i do-stąpił pierwszego wtajemniczenia w Bractwie.Wtedy zaczął podejrzewać, że i planetywraz z całym niebem mają gdzieś wyżej swoje własne niebo, determinujące ich ruch.Przyczyna doskonale harmonijnej muzyki sfer byłaby więc gdzie indziej i nie dawałabysię ująć w wykresy, liczby i znane Markizowi wzory Keplera.Wtedy to Markiz z pokorą zaakceptował swoje cierpienie, nie próbując go dalej tłu-maczyć.Kiedy przychodziło, odsuwał się od świata i przyjmował je w samotności nibyjakiś ponury, ciężko strawny sakrament.Pełen obrzydzenia i zniechęcenia leżał całymigodzinami z otwartymi oczyma.Nie jadł, nie mył się.Z jeszcze większym obrzydze-niem wstawał, żeby się wypróżnić, a potem znowu leżał.69Po pewnym czasie, niekiedy po kilku godzinach, a innym razem po kilku tygo-dniach, wszystko wracało do normy.Zwiat przyznawał mu wspaniałomyślnie rację ist-nienia.Strzeżcie się wpływów Saturna, mawiali wtedy astrologowie.Ta planeta to starzecz kosturem kroczący po niebie.Jego wielki i ciężki płaszcz rozpościera się nad wszyst-kim niby niewidzialna, duszna mgła, od której szarzeją wszelkie kolory.Czerwieniei amaranty bledną, stając się zaledwie różem czy beżem.Popiół sypie się na ziemię z ja-kichś niewyobrażalnych zakamarków nieba.Przysypuje wszystko, co żywe, i każe muzastygnąć w symboliczne, trudne do odczytania figury.Rzeczy nikną pod nim, zostająz nich tylko cienie ogromne ciemne plamy na powierzchni życia.Godziną Saturna jest zmierzch, kiedy dzień słabnie i zachowuje się jak mdlejąca ko-bieta traci barwy, wiotczeje, siła wysącza się z niego drobnymi kroplami.Zmierzchjest przeczuciem bezruchu nocy.O zmierzchu nawet najbardziej niewinne i stojąceu progu życia istoty boją się śmierci.Zwierzęta chowają się do nor, rośliny zamierają,a ludzie zapalają świece i garną się do ognia.Jeżeli noc jest stanem przypominającymśmierć, to zmierzch jest codzienną agonią.Pierścienie Saturna symbolizują ograniczenie.Są zaklętymi kręgami, które oddzie-lają część od całości.Zamykają część w jej uwarunkowaniach: człowieka w ciele, ciałow jego fizjologii, fizjologię w jej rytmach, rytmy w czasie.Człowieka zamykają w jegolosie, który jest już zapisany i gotowy, zanim jeszcze pojawi się sam człowiek.Mówią:nie ma wyjścia, jesteś tym, czym jesteś, a nie tym, czym pragnąłbyś być.Właśnie z Sa-turna bierze się wszelkie cierpienie, bo cierpienie płynie zawsze z poczucia niemocyi ograniczenia.Być tam, gdzie się nie jest, nie być tam, gdzie się jest.Chcieć robić to,czego się nie może, i nie chcieć robić tego, co się musi.Mieć to, czego się nie chce, i pra-gnąć tego, czego się nie ma.Zwiadomość ograniczenia i zamknięcia nie ma nic wspól-nego z przestrzenią i czasem.Można być zamkniętym w całym świecie i zatrzaśniętymw czasie, który sprawiedliwie został nam dany na jedno życie.Wszystkie dzieci Saturna, a więc te, które urodziły się w jego znakach lub dniach,którymi rządzi, żyją z poczuciem ograniczenia.Kiedy się budzą rano, najpierw dzi-wią się, że nie umarły w nocy.Potem dziwią się słońcu, że wzeszło, i dniu, że się rozpo-czął.Z uległością właściwą tylko martwym przedmiotom powracają co rano do świata,w którym wciąż istnieją drzwi, zamki, łańcuchy, granice, paszporty i ograniczenie każ-dej miary czasu.Boleśnie odczuwają zgrzytliwe tykanie zegara i szmer przesypującegosię w klepsydrze piasku.Oddają się na żer słowom, które najperfidniej oddzielają naszedoświadczanie od istnienia.I nawet jeżeli Bóg w swojej dobroci ukazuje im refleksynieskończoności, oni pełni niedowierzania dzielą ją wymyślnymi narzędziami na małedrobinki, które przesypują im się przez palce.Tej nocy Markiz nie mógł spać i pozwolił, żeby jego czas przesypywał mu się przezpalce.12 Muszę się już z wami pożegnać.Robi się pózno powiedział Burling, grzebiącczubkiem buta w kamienistej ziemi. To jest naprawdę ostatnie miejsce, gdzie mogęskręcić na wschód.Stali przed nędzną gospodą na obrzeżach miasteczka, wzniesioną naprzeciwkowzgórza z szubienicą.Wyprzężone konie skubały rzadkie kępki trawy.Z otwartego naoścież powozu Gauche wynosił bagaże i kładł je na kamieniach obok leżących siodeł. Jakie to ponure miejsce zauważyła Weronika, otulając się wełnianym szalem.Markiz przyglądał się srebrnej gałce swojej laski. Trudno mi rozstawać się z wami mówił Burling. Gdybym teraz nie od-szedł, nie odszedłbym już wcale, a przecież ja nie jadę po żadnego Graala.Jadę po pro-stu odebrać mojego wychowanka ze szkół.Ot co, banalna podróż w konkretnym celu,o którym wiem, że istnieje i że na mnie czeka roześmiał się.Niebo zaciągnęło się niskimi chmurami, a od gór zaczynał wiać chłodny wiatr,który zmiatał wysuszone zdzbła traw w malutkie kupki. Idzie zima odezwał się po chwili Markiz. Dopadnie nas w górach. Jak się dowiem, czy udało się wam znalezć Księgę? Na pewno się dowiesz.Cały świat będzie o tym mówił. %7łyczę ci powodzenia, przyjacielu. I ja tobie.Wszystko było już przygotowane do rozstania.Burling zabierał swojego konia,swoje bagaże, swój zdrowy rozsądek, sceptycyzm i poczucie humoru. Do zobaczenia, przyjacielu, w nowym świecie powiedział Markiz, a Burlingnie wiedział, czy przyjaciel żartuje, czy mówi poważnie. Do zobaczenia w Paryżu.Będzie mi pana bardzo brakowało. Weronika podałamu dłoń, którą Burling przytrzymał może trochę za długo.Potem poklepał po ramieniu Gauche a. Niech Bóg ma was w swojej opiece.Burling sprawdził jeszcze rzemienie przy torbach, poprawił kapelusz i dosiadł koniaz niespodziewaną gracją.71Pazdziernik przełamał się w listopad któregoś dnia, kiedy wjechali w góry.Uświadomili sobie, że słońce nie daje już rozlewającego się wszędzie gorąca, a tylkoprzyświeca światu, bawiąc się długimi cieniami, złocąc trawę i dodając skałom pastelo-wych refleksów.Jechali teraz konno.Powóz zostawili w przydrożnej oberży, gdzie miał na nich cze-kać do drogi powrotnej.Od chwili odjazdu Burling a nie był już potrzebny.Nie mieliteraz tematów do dyskusji, brakowało trzeciego do gry w karty.Poza tym drogi stałysię o wiele gorsze i prawie całkiem się już nie nadawały do delikatnych kół paryskiegopowozu.Krajobraz zmienił się.Coraz częściej zsiadali z koni i szli obok nich, patrzącuważnie pod nogi.W tyle zostały bujne, wilgotne winnice, sady pomarańczowe i łąkipełne lawendy.Ziemia wyschła i obnażała teraz swoje kamieniste kości.Zaczęły się teżkłopoty z wodą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]