[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- A teraz przypadek Niggle'a - powiedział Głos.Brzmiał groźnie, groźniej niż głos Lekarza.- Jakiś problem? - zapytał Drugi Głos.Ten można byłoby nazwać uprzejmym, choć nie łagodnym, był to głoswładczy, brzmiał jednocześnie pocieszająco i smutno.- Jakieś kłopoty z Niggle'em? Przecież miał serce.- Tak, lecz nie pracowało ono właściwie.I można by­łoby podejrzewać, że w ogóle nie miał głowy.Zaledwie my­ślał.Zauważcie, ile stracił czasu, nawet się nie bawiąc.Nigdy nie przygotował się do podróży.Był całkiem zamożny, a przyjechał jak biedak i trzeba było go ulokować w skrzydle przeznaczonym dla nędzarzy.Obawiam się, że to bezna­dziejny przypadek.Myślę, że powinien tu jeszcze zostać.- Prawdopodobnie to by mu nie zaszkodziło - po­wiedział Drugi Głos.- Lecz oczywiście to tylko nic nie znaczący człowieczek.Nie chciał być nikim wielkim, nie był nigdy specjalnie silny.Spójrzmy do akt.Tak.Jest trochę rzeczy przemawiających na jego korzyść.- Być może - powiedział Pierwszy Głos - ale nie­wiele ich zostanie po dokładnym sprawdzeniu.- Więc, oto one - powiedział Drugi Głos.- Był z usposobienia malarzem.Niezbyt dobrym oczywiście, lecz jednak.Jego Liść ma szczególny wdzięk.Bardzo troszczył się o liście, po prostu dla nich samych, lecz nigdy nie sądził, że czyni go to kimś ważnym.Nie ma w aktach wzmianki, by próbował usprawiedliwić tym, nawet wobec siebie sa­mego, zaniedbania w rzeczach nakazanych przez prawo.- Więc nie powinien zaniedbywać ich tak często.- Mimo wszystko odpowiedział na wiele wezwań.- Niewielki procent, tylko na te łatwiejsze i nazywał je przeszkodami.W aktach ciągle pojawia się to słowo, wraz z mnóstwem skarg i idiotycznych przekleństw.- To prawda, lecz jemu rzeczywiście wydawały się przeszkodami.Biedaczyna! I jeszcze jedno: nigdy nie spo­dziewał się nagrody, jak wielu podobnych do niego to na­zywa.Jest przypadek Parisha, tego, który przybył później.Był sąsiadem Niggle'a, nigdy nie kiwnął dla niego palcem, rzadko okazywał też wdzięczność.W aktach nie ma jednak nawet wzmianki, by Niggle spodziewał się wdzięczności.Wydaje się, że w ogóle o tym nie myślał.- Tak, to jest coś - powiedział Pierwszy Głos.- Ale niewiele.Sądzę, że zgodzisz się, iż Niggle często po prostu zapominał.Zapomniał, że zrobił coś dla Parisha, jak tylko już to zrobił.- A jednak mamy tu ostatni raport - powiedział Dru­gi Głos.- O tej jeździe rowerem w deszczu.Położyłbym na to nacisk.Wydaje się oczywiste, że było to prawdziwe poświęcenie.Niggle podejrzewał, że zaprzepaszcza ostatnią szansę ukończenia obrazu, podejrzewał także, że Parish nie­potrzebnie się martwi.- Sądzę, że podkreślasz zbyt mocno ten fakt - po­wiedział Pierwszy Głos - choć ostatnie słowo należy do ciebie.Oczywiście, to twoje zadanie, jak najkorzystniej in­terpretować fakty.Czasami na to zasługują.Co proponujesz?- Myślę, że ten przypadek pozwala na nieco łagodniej­sze traktowanie.Niggle pomyślał, że nigdy nie słyszał czegoś tak wiel­kodusznego.„Łagodniejsze traktowanie” brzmiało jak wspa­niały dar, jak zaproszenie na królewską ucztę.I nagle Niggle się zawstydził.Myśl, że jego sprawę potraktowano jako na­dającą się do „łagodniejszego traktowania” przygniotła go, sprawiła, że poczuł się zażenowany.Jakby otrzymał publi­czną pochwałę, wiedząc - jak wszyscy - że jest ona niezasłużona.Ukrył rumieńce pod szorstkim kocem.Zapadła cisza.Nagle Pierwszy Głos odezwał się do Nig-gle'a, bardzo blisko:- Słyszałeś? - zapytał.- Tak - odparł Niggle.- Masz coś do powiedzenia?- Czy możecie opowiedzieć mi o Parishu? - popro­sił Niggle.- Chciałbym zobaczyć go znowu.Mam na­dzieję, że nie jest bardziej chory? Czy możecie wyleczyć jego nogę? Bardzo cierpi z jej powodu.I proszę, nie mar­twcie się o niego i o mnie.Był bardzo dobrym sąsiadem, sprzedawał znakomite ziemniaki, bardzo tanio, co oszczę­dzało mi mnóstwo czasu.- Rzeczywiście? - zdziwił się Pierwszy Głos.- Miło mi to słyszeć.Znowu zapadła cisza.W tej ciszy Niggle usłyszał odda­lające się głosy.- Dobrze, zgadzam się, - powiedział Pierwszy Głos z daleka.- Pozwólmy mu przejść do następnego stadium.Jeśli nie masz nic przeciwko temu, już jutro.Niggle obudził się i odkrył, że zasłony w oknach zostały zdjęte i jego pokoik jest pełen światła.Wstał i przy łóżku znalazł wygodne ubranie zamiast szpitalnego uniformu.Po śniadaniu Lekarz obejrzał jego poranione ręce, posmarował jakąś maścią i od razu wyleczył.Dał Niggle'owi wiele do­brych rad i butelkę wzmacniającego lekarstwa (w razie po­trzeby).Późnym rankiem dostał ciastko i szklankę wina.- Możecie pójść na stację - powiedział Lekarz.- Zawiadowca się o was zatroszczy.Żegnajcie.Niggle wyśliznął się przez frontowe wejście i zamrugał nagle oślepiony.Słońce błyszczało tak jasno.Spodziewał się spaceru przez duże miasto, odpowiadające rozmiarom stacji, ale miasta nie było.Stał na szczycie pustego, zielonego wzgórza, omiatanego rześkim wiatrem.W pobliżu nie dojrzał nikogo.W dole, u stóp wzgórza, błyszczały dachy stacji.Pomaszerował raźno, ale bez pośpiechu.Zawiadowca zauważył go natychmiast.- Tędy proszę - powiedział i zaprowadził Niggle'a na peron, na którym stał bardzo przyjemny, niewielki, lo­kalny pociąg: jeden wagon, mała lokomotywa, błyszczące, czyste, nowo pomalowane.Wyglądały, jakby była to ich pierwsza podróż.Również peron sprawiał wrażenie nowego, szyny błyszczały, ławki były pomalowane na zielono, pod­kłady pachniały wspaniale świeżą smołą, rozgrzaną promie­niami słońca.Wagon był pusty.- Dokąd jedzie ten pociąg, panie Zawiadowco? - za­pytał Niggle.- Myślę, że sami jeszcze nie są pewni - odpowie­dział Zawiadowca - ale na pewno dojedzie.- I zamk­nął drzwi.Pociąg ruszył natychmiast.Niggle opadł na ławkę.Lokomotywka pykała, ciągnąc wagon poprzez głęboki wykop o stromych, zielonych ścianach przykrytych błękitnym nie­bem.Po niedługim (jak się wydawało) czasie rozległ się gwizd, zaskrzypiały hamulce i pociąg stanął.Nie było stacji, nie było żadnego napisu, jedynie schody prowadzące na zielony nasyp.A na szczycie schodów furtka w starannie przyciętym żywopłocie.Stał przy niej jego rower, a może tylko podobny, w każdym razie żółciła się przypięta do ramy tabliczka, na której wielkimi literami napisano: NIGGLE.Niggle otworzył drzwiczki, wskoczył na rower i potoczył się zboczem nasypu w ciepłych promieniach wiosennego słońca.Szybko spostrzegł, że dróżka, którą jechał na po­czątku, znikła i jedzie teraz po wspaniałej trawie.Była zie­lona i gęsta, a przecież każde źdźbło widać było wyraźnie.Wydawało mu się, że pamięta taką trawę, że widział ją kiedyś i gdzieś, a może tylko śnił o niej? Kształty terenu też były znajome.Tak, stawał się teraz poziomy - jak powinien - a teraz znowu zaczynał się wznosić.Pomiędzy słońce a Niggle'a wkradł się zielony cień.Niggle spojrzał w górę i spadł z roweru.Przed nim stało Drzewo - jego Drzewo - skończo­ne.Jeśli możecie nazwać tak Drzewo, które żyje, którego liście się rozwijają, a gałęzie rosną i kołyszą się na wietrze, który Niggle tak często czuł, którego tak często się domyślał, który tak często i bezskutecznie próbował malować [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •