[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.-- Diabły ze wzgórz! Do licha! Te bestie były wszędzie.Dyszące, drapiące pazurami, rzucające się na nas z drzew, cieni i skał.Zbyt wiele ich było - wypełzających na nas zewsząd.Nie mogliśmy ich powstrzymać.Jego wzrok ciągle wypełniało przerażenie.- I ten ogar! Przeklęty, czarny ogar! Widziałem, jak porwał Erialla.Jeszcze słyszę jego ujadanie.Uciekałem przez wzgórza niczym osaczonj~.lis byłem szybszy, zdołałem wrócić żywy.Przerwał, żeby nabrać powietrza, i dopiero wtedy zdał sobie sprawę z otaczającej go rzeczywistości.Olbrzymi zajazd był pogrążony w zupełnej ciszy.- Gdzie, gdzie są wszyscy? - wykrzyknął Pleddis.- Jestem tutaj - odpowiedział Kane, wyłaniając się z ciemności.ODROCZENIE(Przełożyła Magdalena MOSIEWICZ)PROLOGPonad niemą pustynią zniszczenia spogląda ze skalistej turni upadła cytadela.Wyniosłe gniazdo góruje nad przeklętą ziemią w mrocznym majestacie.Lynortis.Miasto-forteca, której murów żadna armia nie mogła pokonać.Okrutna władczyni bezgranicznych kniei rozpostartych u jej stóp.Lynortis, twoje oczy oślepły, a bogata dolina, którą władałaś, jest teraz śmietniskiem kości dwustu tysięcy dusz.Lynortis, jesteś martwa, ale nikt nie nosi żałoby.Nawet sępy już nie gnieżdżą się w twoich wypalonych gmachach; szakale opuściły wzgórza wyblakłych kości.Samotna i milcząca, jesteś nagrobnym obeliskiem dla twoich nie pochowanych dziesiątek tysięcy i dla kości twojego zdobywcy.Kiedy zabójca uśmierca zabójcę, obaj stają się jednym w obliczu śmierci.Dwa narody zginęły tutąj, chociaż jeden został obwołany zwycięzcą.Zapytaj umarłych, która strona wygrała wojnę.IPOLOWANIE W KNIEIOddech dziewczyny wydobywał się z trudem - biegła potykając się rozpaczliwie.Kilka godzin wcześniej jej długie nogi stąpały miękko i pewnie jak nogi jelenia.Jeleń jest rączy, ale ogary - cierpliwe.Od południa już ścigali ją przez szaleńczy koszmar przetrzebionych lasów.Teraz jej opalone nogi były podrapane i posiniaczone, a bose stopy pozostawiały plamy krwi na węzłowatych korzeniach, gdy dobywając resztek sił przemykała pod kolczastymi koronkami gałęzi.W jej długie, kasztanowe włosy wplątały się liście i mech.Obdarta, krótka suknia zwisała w brudnych strzępach wokół jej smukłej sylwetki.Urywany oddech był jedynym dźwiękiem, jaki wydawała.- Tu jej nie ma! - ochrypłe, przeciągłe wołanie rozległo się niewyraźnie z prawej strony.Oceniła odległość na jakieś sto jardów.- Tu też nie! - odpowiedział okrzyk z lewej - już bliżej.Echo przyniosło tętent kopyt i podzwanianie uprzęży.Wbiegła do wraka olbrzymiej katapulty.Namiot dzikiej różyobrastał gnijącą belkę przeciwwagi i wewnątrz cienistego schronienia zachodzące słońce tworzyło tygrysie pręgi.Nie zważając na raniące kolce, przylgnęła ciaśniej do zwęglonego drewna ogromnej machiny.Umazane sadzą i pleśnią, opalone ciało dziewczyny oraz jej ubranie z szorstkiego, brązowego materiału zlały się z gnijącym drewnem.Na szczupłej twarzy jej brązowe oczy wydawały się tak ogromne, jak u jakiegoś nocnego stwora.Zamarła w bezruchu, tylko piersi falowały jej i powieki drgały niespokojnie.Na początku były psy gończe.Niemal ją wtedy dopadły.Ale, wstrzymując oddech, prześliznęła się przez zasypany gruzem tunel, a kiedy ujadająca sfora wbiegła za nią, przegniłe stemplowanie ustąpiło.Teraz tylko ludzkie oczy musiały wyszukać jej ślad i to wystarczało, by utrzymać choć nikłą przewagę.Spoglądała na nią porosła mchem czaszka, reszta kości ciągle jeszcze przygnieciona była ramieniem miotającym katapulty.Dwa szkielety w gnijących kolczugach leżały wpółzagrzebane w szańcu, usidlone w gnieździe z dzikiej róży.U jej stóp leżał nadżarty rdzą sztylet, pleśniejąca rękojeść miecza wystawała spod belki machiny.Zardzewiała broń nie bardziej napawała ją otuchą, niż przegniłe kości strachem.Przerażała ją jedynie teraźniejszość: dzicy mężczyźni, którzy ją ścigali.- Ha! Tutaj! Świeża krew! - rozległo się z tyłu.I z bliska! Nie zdołała zatrzeć swego śladu.Jej kryjówka nie była dobrym schronieniem.Pozbawiona nadziei wyrwała się spod machiny, przedzierając się przez ciernistą kurtynę.Ich podniecone krzyki były blisko za parę sekund dotrą do starej katapulty.Wybujałe zarośla i powykręcane drzewa obiecywały skąpą osłonę jej ucieczki.- Uha! To ona!Przerażenie wymogło jeszcze jeden zryw jej obolałych nóg.Mknęła na złamanie karku poprzez cmentarzysko bitwy ucichłej przed trzydziestu laty.Każdy oddech był agonią.Deptali jej po piętach, choć błądzili w okaleczonym przez wojnę lesie i choć robili zbyt wiele hałasu, by posłyszeć odgłosy jej ucieczki.Ich atutem były konie.Uderzyła w poprzewracane belki zmiażdżonej kuszy, potykając się o stos przerdzewiałych strzał o żelaznych grotach.Znalazła się tuż przy porośniętym zielskiem okopie, który krył się o krok niżej.Ale była to nieznana jej część pola bitwy i nie zdecydowała się na schronienie, które mogłoby okazać się ślepym zaułkiem.Przeskakując z wysiłkiem ponad okopem, zobaczyła wypełniającą go plątaninę pożółkłych kości.Potem szybko do zarośniętego parowu o tuzin bolesnych kroków dalej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]