[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie obawiaj się, nie zrobi ci krzywdy - powiedział pasterz.Posługiwał się tym samym dialektem, co młody człowiek, ale rozumia­łem go znacznie lepiej, ponieważ mówił wolno i wyraźnie.- Chyba nawet nie wie, kim jesteś.- Powiadam ci, ojcze, to nowy liktor z Thraxu.Posłano po niego, a heraldzi ogłaszali już, że się zbliża.Zabij go! Zabij go, bo jeśli tego nie zrobisz, to on zgładzi wszystkich, którzy jeszcze żyją!Zdumiało mnie, że wspomniał o Thraksie, od którego dzielił mnie jeszcze szmat drogi.Chciałem go o to zapytać i sądzę, że udałoby mi się jakoś dogadać zarówno z nim, jak i z jego ojcem, lecz Dorcas uderzyła pasterza w głowę pustą tykwą.Był to słaby, kobiecy cios, wywołujący słaby ból, ale żadnego poważnego efektu.Niski męż­czyzna zamachnął się na nią swoim nożem o zakrzywionym ostrzu, lecz ja chwyciłem go za ramię, złamałem je, a potem to samo uczyniłem z nożem.Jego syn, Manahen, próbował podnieść się z siennika, ale nawet jeżeli Pazur przywrócił mu życie, to na pewno nie zdążył wrócić sił, gdyż Dorcas bez trudu pchnęła go z powrotem na posłanie.- Teraz umrzemy z głodu! - jęknął pasterz.Sądząc po grymasie, jaki pojawił się na jego brązowej twarzy, musiał mocno się starać, żeby nie zacząć krzyczeć z bólu.- Pielęgnowałeś syna, a teraz on będzie pielęgnował ciebie, jak tylko odzyska siły, co nastąpi już niedługo.Co mu się właściwie stało?Obaj milczeli jak zaklęci.Nastawiłem złamaną kość i usztywniłem ramię, po czym spożyli­śmy z Dorcas posiłek i przespaliśmy noc przed chatą, uprzedziwszy ojca i syna, że zabijemy ich, jeśli Jolencie stanie się jakaś krzywda.Rano, kiedy jeszcze spali, dotknąłem Pazurem złamanego ramienia.W pobliżu chaty pasł się dorodny wierzchowiec.Dosiadłszy go zdołałem schwytać jeszcze jednego dla Dorcas i Jolenty.Prowadząc go w stronę chaty spostrzegłem, że jej ściany pokryły się świeżą zielenią.ROZDZIAŁ XXXPonownie BorsukPomimo tego, co usłyszałem od pasterza, miałem nadzieję, że znajdziemy się w osadzie podobnej do Saltus, gdzie będzie pod dostatkiem czystej wody, a kilka aes zapewni nam pożywienie i nocny odpoczynek.Tymczasem naszym oczom ukazało się coś, co z trudem można było uznać nawet za resztki miasta.Między popękanymi kamiennymi płytami, tworzącymi niegdyś chodniki, rosła gęsta trawa, a tu i ówdzie leżały pozostałości kolumn, przypominające pnie drzew powalone jakimś nieprawdopodobnie silnym wiatrem.Kilka z nich przetrwało w pozycji pionowej i teraz lśniły oślepiającą bielą w pro­mieniach słońca.Gdzieniegdzie wygrzewały się jaszczurki o jasnych, błyszczących oczach i gruzłowatych grzbietach.Budynki zamieniły się w niewysokie pagórki pokryte trawą, która wyrosła na glebie naniesio­nej podmuchami wiatru.Nie widziałem powodu, dla którego mielibyśmy zbaczać z ustalo­nej trasy, więc w dalszym ciągu podążaliśmy na północny zachód, od czasu do czasu poganiając nasze wierzchowce.Dopiero tutaj po raz pierwszy dostrzegłem czekające na nas góry; co prawda były zaledwie wąską, niebieską kreską na horyzoncie, niemniej jednak istniały, podobnie jak istnieli ogarnięci szaleństwem klienci z trzeciego pozio­mu lochów, chociaż nigdy nie opuszczali ani swojego korytarza, ani nawet cel.Gdzieś w tych górach leżało jezioro Diuturna, podobnie jak Thrax.Z tego, co wiedziałem, wynikało, że między ich szczytami i przepaściami wędrowały także Peleryny, niosąc pomoc żołnierzom, którzy odnieśli rany w nie mającej końca wojnie z Ascianami.Tysiące ludzi straciło już życie, walcząc o trudno dostępne przełęcze i doliny.Tymczasem jednak znajdowaliśmy się w mieście, gdzie panowała martwa cisza, jeśli nie liczyć chrapliwego pokrzykiwania kruków.Woda, którą zabraliśmy w skórzanych bukłakach z chaty pasterza, prawie się skończyła.Jolenta znowu wyraźnie osłabła i ani dla mnie, ani dla Dorcas nie ulegało wątpliwości, że umrze, jeśli nie uda nam się przed zachodem słońca znaleźć więcej wody.Kiedy czerwona tarcza zaczęła kryć się za horyzontem, dotarliśmy do zniszczonego ołtarza, w którego zagłębieniu zebrało się nieco deszczówki.Woda była brudna i cuchnąca, lecz mimo to pozwoliliśmy Jolencie wypić kilka łyków, które natychmiast zwymiotowała.Wkrótce potem na niebie pojawił się księżyc, a jego zielonkawy blask zastąpił światło słońca.Gdybyśmy wówczas natrafili na rozpalone przez kogoś ognisko, należałoby to uznać za niesłychany cud.To, co ujrzeliśmy, było w pewnym sensie jeszcze bardziej zaskakujące, choć mniej tajemnicze.W pewnej chwili Dorcas wyciągnęła rękę w lewo, a kiedy spojrzałem w tamtą stronę, dostrzegłem - tak mi się przynajmniej wydawało - meteor.- To spadająca gwiazda - powiedziałem.- Nigdy nie widziałaś czegoś takiego? Czasem pojawiają się jedna za drugą.- Nie! Przecież to budynek, nie widzisz? Jest czarniejszy od nieba.Ma płaski dach, na którym ktoś próbuje rozniecić ogień.Chciałem już jej powiedzieć, że dała się ponieść wyobraźni, kiedy nagle tam, gdzie padły iskry, pojawił się czerwony punkcik nie większy od łebka szpilki, a zaraz potem wypełzły z niego języki ognia.Budynek znajdował się niedaleko od nas, ale na dotarcie do niego potrzebowaliśmy sporo czasu, gdyż musieliśmy pokonać wiele zdrad­liwych nierówności terenu.Kiedy wreszcie znaleźliśmy się na miejscu, płomienie buchały już wysoko, rzucając migotliwy blask na trzy przycupnięte wokół nich postaci.- Potrzebujemy waszej pomocy! - zawołałem.- Ta kobieta umiera.Cała trójka podniosła głowy, a skrzeczący, kobiecy głos zapytał:- Kto to mówi? Słyszę cię, ale nie widzę.Kim jesteś?- Jestem tutaj - odparłem, zsunąwszy z głowy kaptur i roz­chyliwszy fuliginowy płaszcz.- Po waszej lewej stronie.Mam czarne ubranie, dlatego mnie nie widać.- Rzeczywiście.A kto umiera? Widzę jakieś złote włosy.Nie mamy lekarza, ale za to znajdzie się trochę wina.Schody są z tyłu.Poprowadziłem zwierzęta za róg budynku.Księżyc skrył się za kamiennymi ścianami, pozostawiając nas w całkowitej ciemności, lecz szczęśliwym zbiegiem okoliczności niemal od razu natrafiłem na nierówne schody, ułożone prawdopodobnie z resztek rozpadają­cych się budowli.Uwiązałem wierzchowce, po czym wziąłem Jolentę na ręce i ruszyłem w górę po schodach, poprzedzany przez Dorcas, która miała badać drogę i uprzedzać mnie o ewentualnych niebez­pieczeństwach.Kiedy dotarliśmy na dach, okazało się, że wcale nie jest płaski; spadek był na tyle duży, że obawiałem się, iż lada chwila stracę równowagę i zsunę się po stromiźnie.Twarda, nierówna powierzchnia została chyba wykonana z dachówek - jedna z nich, zapewne od dawna już obluzowana, zjechała z hurgotem na skraj dachu, by zaraz potem roztrzaskać się na resztkach kamiennego chodnika.* * *Kiedy byłem jeszcze uczniem - w dodatku zbyt młodym, aby liczyć na otrzymanie jakiegoś poważniejszego zadania - dostałem kiedyś list, który miałem zanieść do wieży zamieszkanej przez wiedźmy, a znajdującej się po drugiej stronie Starego Dziedzińca [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •