[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obiecuje siostra?– Panie Willy-ams, nic takiego nie mogę panu obiecać.– A zatem, słowo honoru, zacznę krzyczeć tak głośno, że obudzę cały ten cholerny szpital.– Mój ty Boże z wszystkimi świętymi.Ależ pan uparty.No dobrze, zejdę do biura doktora Rice i zostawię mu wiadomość.Zazwyczaj nie przychodzi przed jedenastą, w dzisiejszych czasach zajmuje się już tylko konsultacjami.Ale zrobię, co będę mogła, żeby go tu sprowadzić.– Siostro Newton, jest pani aniołem.Kobieta siłą położyła go na wznak.– Nie, panie Willy-ams.Tylko pielęgniarką.* * *Resztę nocy Martin przedrzemał.Niczym karuzela, która zerwała wszelkie zabezpieczenia, koszmary senne wirowały mu w głowie: mroczne i naglące, szalone i wrzaskliwe świąteczne przejażdżki umysłu.Śniło mu się, że biegnie długim, przesuwającym się obok niego korytarzem, a na samym jego końcu stoi Boofuls, niewinnie uśmiechnięty.Jednak w miarę zbliżania się Martina, głowa Boofulsa zaczynała obracać się na szyi, najpierw powoli, z cichym zgrzytem, potem coraz prędzej i prędzej, aż w końcu trysnęła z niej krew.Drobniutka mżawka posoki.Martin krzyknął i obudził się, albo przynajmniej tak mu się zdawało.Usiadł na łóżku, nasłuchując.Dobiegł go szept kogoś stojącego tuż za drzwiami jego szpitalnego pokoju:– Gałka-ka-gałka-ka-gałka-ka-gałka.Pozostał tam, gdzie był, wsłuchany, oblany potem.Po chwili wygramolił się z łóżka i zaczął sunąć w stronę drzwi, wyciągając jedną rękę.– Gałka-siostra-wiatru – zachichotał głos z korytarza.Powoli, z lękiem przekręcił klamkę i otworzył drzwi.Na zewnątrz nie było nikogo, tylko czarny korytarz, w którym niosło się echo, tylko odległe zawodzenie syren.Nieszczęście nie zna snu i noże też nie sypiają.– Martin – wyszeptał cichutki głosik.– No, dalej, Martin, nie bój się.Czemu się boisz, Martin?Wyszedł na korytarz.Na samym końcu dostrzegł Boofulsa.Chłopiec był drobniutki i uśmiechnięty, słodziutki niby cukierek, taka mała przylepka, jednak w jakiś szczególny sposób wydawał się bardziej karłowaty i kruchy niż w lustrze w pokoju stołowym Martina.Był blady, tak biały, że jego twarz wyglądała jakby zrobiono ją z alabastru.– Czy boisz się, Martin? – szepnął.Jego słowa nie były zsynchronizowane z ruchem ust, zupełnie jak na kiepskim playbacku.Rozłożył szeroko ramiona, jak mały prorok.– Niczego nie musisz się obawiać.Wtedy Martin pojął, że Boofuls wcale nie stoi na podłodze, lecz wisi w powietrzu między ziemią a sufitem.Lęk uniósł mu włosy na głowie, ale coś zmuszało go, by pobiegł w stronę Boofulsa, złapał go i wreszcie udowodnił, że jest on jedynie wspomnieniem.Boofuls zaśmiał się, podczas gdy Martin brnął ku niemu poprzez lepki syrop koszmarnego snu.Wysoki, słodki śmiech odbijał się echem od wszystkich ścian, aż w końcu wydawało się, że otoczeni są tysiącem szczękających nożyc.W końcu Martin dotarł do końca korytarza i sięgnął w stronę Boofulsa, aby zerwać go z jego niewidzialnego krzyża.Ale tylko zderzył się boleśnie z płytą lodowatego szkła.Boofuls wybuchnął śmiechem.Był tylko obrazem w lustrze – odbiciem chłopca, który dawno już nie żył.Martin zamachnął się dziko, miotając się i wrzeszcząc.– Boofuls! Boofuls! Na miłość boską, Boofuls!* * *Doktor Ewart Rice nalał sobie kolejną filiżankę herbaty z cytryną.Promienie południowego słońca przeświecały delikatnie przez obłoczek pary, padając na oliwkowozieloną skórę, którą wyłożone było jego biurko.W gabinecie panowała niezmącona cisza, zaś z jego właściciela promieniował taki spokój, że Martinowi przez moment wydało się, że znalazł się w sanktuarium, a przed sobą ma jego kapłana.– Jest pan pewien, że nie chce pan jeszcze herbaty? – spytał doktor Rice.Był to szczupły, wymizerowany mężczyzna o długim nosie, sterczącym niczym ptasi dziób, i wściekle potarganych siwych brwiach.Miał na sobie brązowy tweedowy garnitur i bardzo czystą miękką koszulę w delikatną szkocką kratę.W jego wymowie także słychać było odległe echa szkockiego akcentu.Każde słowo wymawiał wyraźnie i bardzo dokładnie.– Rzecz jasna opowiadamy tę historię dla rozrywki – wyjaśnił, postukując łyżeczką o filiżankę.– Przypuszczam jednak, że w jakimś sensie stanowi ona dla nas coś w rodzaju rytuału, wyznania wiary.Bo, wie pan, ona jest prawdziwa.Widzieliśmy Boofulsa, cała nasza piątka.Wspólnie zdecydowaliśmy, że poinformowanie policji czy prasy byłoby bardziej niż bezużyteczne.W najlepszym razie wyśmiano by nas.W najgorszym, mogło to kosztować nasze posady.Ale to się naprawdę zdarzyło – pierwszy i ostatni raz, kiedy którekolwiek z nas widziało coś, co można by określić mianem ducha.I właśnie dlatego przybraliśmy to w otoczkę szpitalnej legendy.Uśmiechnął się.– Można chyba powiedzieć, że poprzez stałe przypominanie tej historii dokonywaliśmy swoistych egzorcyzmów.Coroczny obrzęd dzwonka, księgi i świecy.No i przynajmniej upewnialiśmy się w ten sposób, że nikt z nas nie zwariował.– Nie zwariowaliście – zapewnił go Martin.Doktor Rice napił się herbaty, po czym odstawił filiżankę.– Wygląda na to, że jest pan tego dziwnie pewien.– Jestem – zgodził się Martin.– Bo ja nie jestem wariatem, a także widziałem Boofulsa.– Pan go widział? – zapytał ostrożnie doktor Rice.– Przypuszczam, że miało to miejsce niedawno?– Od dziecka byłem wielbicielem Boofulsa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •