[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W przyszłym roku mała pójdzie do szkoły i wszystko się ułoży.Może za bardzo się staram - pomyślała, ponownie wprawiając w ruch koło.Czasami tak się spinała, żeby zrobić coś dobrze, że przestawała czuć materiał.To był jej główny problem.Spróbowała się rozluźnić, zamykając oczy.Maleńkie słuchawki wypełniły jej umysł spokojem "Cichego miasta" Copelanda.Gdy magiczne solo trąbki wtopiło się w melodię, podstawa garn­ca sama uformowała się w jej dłoniach.Nagle jej twarz przesłonił cień.Podniosła oczy.Jakiś mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widziała, stał w drzwiach oddzielających pracownię od kuchni.Trzymał w ramionach jakiś przedmiot.W zielonkawym świetle przefiltrowanym przez żaluzje przedmiot wydał jej się łudząco podobny do istoty ludzkiej.Może jakaś lalka? Miała na sobie takie same ubranko jak Lauren.Melissa krzyknęła przeraźliwie.Nick odwiesił słuchawkę na widełki i nerwowo przejechał ręką po włosach.- Do cholery! - zerknął na zegarek.- Już po czternastej, na miłość bo­ską! Myślałem, że te samoloty latają szybciej! - W tych szczególnych oko­licznościach nie wystarczyłoby nawet, gdyby gulfstream leciał z prędkością kosmiczną.- Odłóż ten telefon - warknął Thorne chyba już po raz setny.- Każda z takich rozmów to nitka, po której federalni dojdą do kłębka.Nick odpowiedział mu gniewnym spojrzeniem.W tym momencie wspar­cie FBI wcale nie wydawało mu się takim złym pomysłem.- Może akurat wyszła z domu - zasugerował Jake.Mężczyzna pokręcił głową.- Nie ma szans.Jest zakopana w zamówieniach z katalogu.Wyszłaby z pracowni, dopiero gdyby dom stanął w płomieniach.- Zagłębił się w miękkim fotelu i położył ręce na kolanach.- Zawsze tak robi, kiedy jest naprawdę zaję­ta - po prostu wyłącza telefony.Mamy automatyczną sekretarkę i pod koniec dnia odsłuchuje nagrane wiadomości.Mnie doprowadza to do obłędu.Załóżmy, że któreś z dzieci zachorowałoby w szkole czy coś w tym rodzaju, co wtedy?- Ale mają dokąd pójść, prawda? - zapytał Jake.- To znaczy, kiedy ich powiadomisz, mogą od razu wyjechać?Nick zamarł z otwartymi ustami.Nie pomyślał aż tak daleko w przód.- Sądzę, że pójdą do jakiegoś hotelu.- Powiedz, żeby koniecznie płacili gotówką - ostrzegł Thorne.- Kolej­ny elektroniczny ślad to ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy.- Nie wiem, czy mam tyle gotówki.- Nick wyraźnie sposępniał.- Nie martw się - powiedział Jake z uśmiechem, poklepując w nie­odłączną torbę.- Masz to u mnie bez problemu.Pilot poprosił, żeby wszyscy wrócili na miejsca i zapięli pasy.Za dzie­sięć minut lądowanie.Cel podróży, lotnisko Manassas na dalekich przed­mieściach Waszyngtonu, było na tyle duże, by mogły na nim lądować pry­watne odrzutowce, a z drugiej strony wystarczająco małe, by pasażerowie w razie potrzeby mogli zachować anonimowość.Thorne założył nogę na nogę i splótł dłonie na kolanie.- A co z tobą, bohaterze? Co się stanie, jak podczas tego połowu reki­nów trafi ci się taki jeden? - usta ponownie ułożyły mu się w pobłażliwym uśmiechu, którego Jake tak nie cierpiał.- Zmuszę go do mówienia - odpowiedział krótko.Starał się, by jego głos brzmiał stanowczo, lecz wszyscy i tak wiedzieli, że ma stracha.- Hmm - chrząknął Thorne.- A jak nie zechce współpracować?- Musi.- Ale przypuśćmy, że nie będzie chciał?Jake popatrzył na niego uważnie.Wiedział doskonale, do czego zmie­rza, nie chcąc nazwać rzeczy po imieniu.- Będzie mówił - powiedział z przekonaniem.- Ludziom rozwiązują się języki, kiedy im przystawić spluwę do głowy.Thorne uśmiechnął się i spojrzał przez okno.- Pytanie tylko, czy nasz facet należy do tych ludzi?Melissa zerwała się, przewracając koło garncarskie i upuszczając na podłogę urnę Azteków.- O Boże! - wrzasnęła.- Lauren!Pracownia zatrzęsła się, kiedy przemierzyła ją w kilku susach, a kabel od słuchawek ściągnął kompaktowy odtwarzacz z hukiem na podłogę.- Lauren! O Boże, córciu, co ci jest?Dziewczynka nie ruszała się.Mężczyzna miał wyraźne trudności z utrzy­maniem jej bezwładnego ciała.Kiedy przekazał dziecko matce, oboje pró­bowali podnieść zwisającą rękę.Melissa odwróciła się w pośpiechu do nie­znajomego, rzucając niewyraźne podziękowanie.Mężczyzna podążył za nią bez zaproszenia.Pobiegła pędem do ogromnego salonu o wysokim suficie i ostrożnie położyła dziewczynkę na sofie.- Lauren, kochanie, obudź się.Obudź się, córciu.- Wszystko będzie dobrze - odezwał się nieznajomy.Jego głos wystraszył Melissę.Zdążyła już zapomnieć o obecności ta­jemniczego mężczyzny.- Skąd pan wie? Co się z nią stało? - Podniósłszy wzrok, dostrzegła lodowaty chłód bijący z oczu nieznajomego, a potem rewolwer.- Niezbyt dobrze wypełnia polecenia, prawda? - zagadnął.Jake nie był na lotnisku od wielu lat, a nawet na tym małym terminalu kłę­biło się pięć razy więcej ludzi, niżby sobie tego życzył.Podobne podróże najle­piej odbywać nocą, ale Nick uparł się, że muszą lecieć jak najszybciej.Thorne powtarzał ciągle, że to najgłupsza rzecz, jaką mogli zrobić, bo zawodowi zabój­cy działają wyłącznie w nocy, ale Nick uparł się, że musi natychmiast ostrzec rodzinę.Skoro telefon w jego domu nie odpowiadał, nie było innego wyjścia,Jake, w okularach przeciwsłonecznych i czapce bejsbolówce, starał się być niewidzialny.Czekał na zewnątrz terminalu, podczas gdy Thorne zajął się wypożyczeniem samochodu.Nick chodził nerwowo tam i z powrotem.Zbyt nerwowo.W końcu olbrzym wyłonił się zza uchylnych szklanych drzwi z kluczy­kami w dłoni.Podążyli za nim przez parking w stronę pięciu wozów do wynajęcia: czterech escortów i grand marquisa.Thorne wyglądał na zado­wolonego.- Włóżcie rękawiczki - poinstruował, wciskając pilota, aby otworzyć drzwi grand marquisa.- Ja poprowadzę.- Nick wysunął się przed Thorne'a.- Wiem, dokąd jechać.- Świetnie.To siadaj z przodu i wskazuj drogę - Thorne nie zamierzał oddać kluczyków.Nick pokręcił głową z desperacją w oczach.- Ale.- Ja prowadzę, Nick - uciął Thorne.- Możemy się o to sprzeczać albo możesz że mną walczyć, ale jak skończymy, i tak będę za kółkiem.Jesteś za bardzo rozdrażniony, żeby brać się za prowadzenie.- Tracimy czas, chłopcy - włączył się Jake, siadając z tyłu.Nick zdał sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia, i zrezygnował z wal­ki.Kiedy usiadł na swoim miejscu, od razu zaczął tłumaczyć.- Na lewo z lotniska w ulicę Nokesville.Jedź według znaków na Warrenton.- Zerknął na zegarek.- I na miłość boską, wdepnij mu.To za długo trwa.Melissa czuła absolutną pustkę.Kręciło jej się w głowie, a nogi miała jak z waty, kiedy próbowała nadać sens słowom, które usłyszała.Niezbyt dobrze wypełnia polecenia?- Wyglądasz na zdezorientowaną- stwierdził mężczyzna z dziwnym uśmiechem.- Pozwól, że ci wyjaśnię pewne sprawy.Jestem tutaj po to, żebyś mogła uratować swoje dzieci.- Kim jesteś? - wyrzuciła z siebie Melissa.Mężczyzna zachichotał.- Wszyscy zawsze zadają to pytanie.Jakby to miało jakieś znaczenie - uśmiechnął się.- Możesz mnie nazywać Wiggins, jeśli chcesz.Wciąż nie była w stanie się poruszyć.- Ale dlaczego.Co.- sparaliżowany strachem umysł nie był zdolny do formułowania pełnych zdań.- Wiem, że to wytrąca z równowagi - przyznał ze skruchą.- Ale na­prawdę nie chcę jeszcze bardziej krzywdzić twoich dzieci [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •