[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Okolica budziła grozę.Skały pełzały, drzewa zmieniały kształt, a zwierzęta zamieszkujące tę część Równiny wyszły na powierzchnię i podskakiwały radośnie w zmienionych formach — szczególnie ofiary, które teraz zmieniły się w drapieżniki.Światła błyskawic podkreślały grozę tego widowiska.Potem dostaliśmy się w próżnię w sercu burzy.Wszystko zamarło w formie, jaką miało w ostatnim momencie.Nic się nie ruszało.Tropiciel i Pies Zabójca Ropuch leżeli na ziemi tam, gdzie upadli podczas lądowania.Jednooki i Goblin patrzyli na siebie w pierwszej fazie waśni, prowadzącej do zwyczajnej gry pokazowej.W pobliżu leżały pozostałe wielory­by.Nie miały widocznych obrażeń.Stan ten trwał może trzy minuty, co wystarczyło, byśmy odzyskali zdrowy rozsądek.Potem zmienna burza zaczęła cichnąć.Był to bardzo powolny proces.Musieliśmy znosić go przez wiele godzin, aż wreszcie dokonał się.Jedyną pozostałością po minionym horrorze były szczątki roztrzaskanej manty.Ale, do diabła, czy kiedykolwiek przeżyliśmy coś równie wstrząsającego?— Mieliśmy cholerne szczęście — powiedziałem do innych, gdy zbieraliśmy nasz dobytek.— Szczęście, że wszyscy nie zginęliśmy.— To nie kwestia szczęścia, Konowale — odpowiedział Jednooki.— Te potwory, w momencie gdy zobaczyły burzę, już zmierzały w bezpieczne miejsce.W miejsce, w którym nie byłoby nic, co mogłoby je zabić.Albo nas.Goblin przytaknął.Jeszcze przez długi czas byli całkowicie zgodni i nie dziwiło nas to.Wszyscy wiedzieliśmy, jak bliscy byli śmierci.— Jak wyglądałem? — zapytałem.— Nie czułem żadnych zmian, prócz nerwowego niepokoju, jakbym był pijany, naćpany, na wpół szalony albo wszystko naraz.— Dla mnie wyglądałeś jak Konował — odpowiedział Jednooki.— Tylko dwa razy brzydszy.— I nudny — dodał Goblin.— Wygłosiłeś wielce im­ponującą mowę o zwycięstwach Czarnej Kompanii odniesio­nych w czasie kampanii przeciwko Żuci.Roześmiałem się.— Dajcie spokój.— Naprawdę.Byłeś po prostu Konowałem.Może te amu­lety przydały się na coś.Tropiciel zajął się swym uzbrojeniem, a Pies Zabójca Ropuch warował u jego stóp.Wskazałem na niego.— Nie widziałem — westchnął Jednooki.— Urósł i miał pazury — powiedział obojętnie Goblin.Nie wyglądali na zainteresowanych, więc też dałem sobie spokój.Mimo wszystko pchły wielorybów były paskudniejsze niż ten kundel.Wzeszło słońce, lecz wieloryby pozostały na ziemi.Ich plecy przybrały maskujący kolor podłoża w różnych odcieniach i czekaliśmy, aż nadejdzie noc.Manty zagnieździły się na grzbietach czterech wielorybów.Najwyraźniej obecność ludzi niepokoiła je, bo żadna nie zbliżyła się do nas.24.SZEROKI ŚWIATNigdy nic nie mówią.Ale ja muszę wszystko wyjaśniać? Powinienem domyślić się, że w naszym uzbrojeniu kryje się jakaś tajemnica.Tyle złomu! I w nim tkwiła tajemnica naszego przetrwania.Nasza eskorta, prócz wywiezienia nas poza granice Równiny Strachu, miała jeszcze własną misję.Mieliśmy zaatakować główną kwaterę Szept, o czym nie poinformowano mnie.Szept nie otrzymała żadnego ostrzeżenia.Zbliżając się do krańca Równiny, nasze wieloryby powoli zniżały lot.Manty nie odstępowały ich ani na moment.Łapały dogodne wiatry i pikowały w dół.Wspięliśmy się wyżej.Pęd powietrza utrud­niał oddychanie.Manty uderzyły pierwsze.Dwójkami i trójkątami przelaty­wały nad miastem, ciskając piorunami w kwaterę Szept.Skały i belki wylatywały w powietrze, wzniecając tumany kurzu.Wybuchały pożary.Wieloryby zaatakowały dopiero gdy żołnierze i ludność cywilna wylegli na ulice.I wtedy zaczął się prawdziwy ho­rror.Długimi wyrostkami zmiatały wszystko, co znalazło się na ich drodze.Pożerały ludzi i zwierzęta.Burzyły domy i for­tyfikacje.Wyrywały drzewa z korzeniami.Manty wzniosły się na wysokość tysiąca stóp i znów zapikowały.Tym razem zaatakowały Szept, a ona odpowiedziała.Jej odzew, wymierzony w połyskujący bok jednego z wielo­rybów, zdradził mantom jej kryjówkę.Dopadły ją, choć zdążyła jedną zestrzelić [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •