[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Amerykanie podarowali nam dwa kolorowe i były to pierwsze i jedyne filmy, jakie miałem w Tybecie.Ówczesna sytuacja polityczna ułatwiła Amerykanom wjazd do Tybetu.Zagrożenie przez Chiny – chociaż już historyczne – stało się znowu aktualne.Wszystkie chińskie reżimy, czy to cesarski, nacjonalistyczny czy komunistyczny, rościły sobie prawa do Tybetu i traktowały go jako jedną ze swych prowincji.Roszczenia te były całkowicie sprzeczne z wolą mieszkańców kraju lamów, kochających niezawisłość i mających do niej pełne prawo.W tej sytuacji Rząd Tybetański zdecydował się na gest zaproszenia Amerykanów, aby za pośrednictwem ich działalności publicystycznej jasno uzmysłowić światu niezawisłość kraju.Poza tymi czterema gośćmi rządu, przyjechali jeszcze do Tybetu, w celach zawodowych, inżynier i mechanik.Inżynier był Anglikiem i pracował w General Electric Company (G.E.C.).Przybył do Lhasy z zadaniem zamontowania urządzeń w nowej elektrowni i bardzo chwalił Aufschnaitera za wykonaną dotychczas pracę.Mechanik Nedbailoff był Rosjaninem, „białym”, i od czasów rosyjskiej rewolucji wałęsał się po Azji.W końcu wylądował w tym samym obozie dla internowanych co ja i w 1947 miał być repatriowany do Rosji.Ratując głowę uciekł do Tybetu, ale ponieważ znalazł się na terenach kontrolowanych przez Anglików, tuż za granicą został ponownie aresztowany.Był jednak dobrym fachowcem i ostatecznie zaczęto go tolerować w Sikkimie.Do Lhasy został wezwany w celu naprawy maszyn w starej elektrowni.Kilka miesięcy po jego przybyciu Czerwona Gwardia Chińska wkroczyła do Tybetu i zmuszony był znowu uciekać.Podobno ostatecznie wylądował w Australii.Jego przeznaczeniem była ciągła ucieczka.Miał duszę podróżnika lubiącego przygody i ze wszystkich niebezpieczeństw wychodził bez szwanku.Oprócz pracy lubił mocną wódkę i młode dziewczęta – obu tych rzeczy w Świętym Mieście nie brakowało.Ogłoszenie niezawisłości Indii przesądziło o losach Misji Brytyjskiej w Lhasie.Wymieniono personel i tylko Mr.Richardson pozostał tu do połowy września 1950 r., ponieważ Hindusi nie mieli fachowca na to stanowisko.Reginalda Foxa Rząd Tybetański pozostawił jako radiooperatora.Otrzymał on polecenie założenia radiostacji we wszystkich ważnych strategicznie punktach, ponieważ niebezpieczeństwo najazdu Chińczyków było coraz większe.W rejonie Czamdo, który był punktem zapalnym we wschodnim Tybecie, niezbędny był odpowiedzialny człowiek, zezwolono więc Foxowi na sprowadzenie na to stanowisko młodego Anglika, Roberta Forda.Poznałem go przelotnie w Lhasie.Był to młody, miły człowiek, który lubił tańczyć.To on nauczył samby młodych arystokratów w Lhasie.Na przyjęciach chętnie tańczono, najczęściej tańce swojskie, przypominające stepowanie, i niekiedy fokstrota.Starsi potrząsali wówczas głowami i uważali za bardzo niestosowne, że tańczący trzymają się tak blisko w tańcu – podobnie jak to miało miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy na naszych parkietach pojawił się walc.Ford wyruszył w wielkiej karawanie do Czamdo i niebawem można było z nim rozmawiać przez radio.Przebywał w tak odległym i jakże osamotnionym posterunku – jedyny Europejczyk na setkach kilometrów kwadratowych! A przecież radioamatorzy z całego świata prześcigali się w próbach nawiązania z nim łączności.Dzięki tym pogaduszkom napływało dla Forda i Foxa mnóstwo listów i prezentów.Na nieszczęście, sporządzane przez Forda notatki z tych niewinnych rozmów stały się niebawem jego zgubą.Podczas ucieczki przed Chińczykami został on odcięty przez jeden z oddziałów Czerwonej Gwardii i okarżono go o niewiarygodne rzeczy tylko po to, by znaleźć pretekst do skazania.Zarzucono mu, że otruł pewnego lamę, a zapiski w jego notatniku uznano za dowód działalności szpiegowskiej.Ten sympatyczny, i bogu ducha winny, człowiek do chwili obecnej pozostaje więźniem komunistycznych Chin.Dotychczasowe próby wydostania go z więzienia, podejmowane przez brytyjskiego przedstawiciela w Pekinie, nie powiodły się niestety*.W czasie mojego siedmioletniego pobytu w Tybecie spotkałem jeszcze jednego białego mężczyznę; był nim Amerykanin Bessac, ale o jego losie opowiem później.Audiencja u DalajlamyNadszedł nasz drugi tybetański Nowy Rok.Tym razem uczestniczyłem od początku we wszystkich uroczystościach.Do Lhasy znowu przybyły tysiące ludzi z namiotami i całe miasto przypominało obóz wojskowy.Celebrowano nadejście roku o nazwie „Ogień-Świnia” i te obchody w niczym nie ustępowały zeszłorocznym.Ja, oczywiście, byłem szczególnie ciekaw tych obrzędów, których z powodu choroby nie zobaczyłem rok temu.Do dzisiaj najżywiej zachowałem w pamięci obraz parady tysiąca żołnierzy w starym, rycerskim rynsztunku.Zwyczaj ten nawiązuje do historycznego wydarzenia z dawnych lat.Pewnego razu na Lhasę ruszyła armia muzułmańska.Podczas straszliwego marszu, u podnóża gór Nyenczenthangiha wojsko zaskoczyła potężna burza śnieżna, zasypując je całkowicie.Miejscowi bonpowie triumfalnie wnieśli do Lhasy oręż zamarzniętych żołnierzy i od tej pory podczas uroczystości noworocznych prezentuje go tysiąc Tybetańczyków.Przeciągają stare chorągwie, szczękają kolczugi i uprzęże, hełmy z napisami w języku urdu lśnią w słońcu, a w wąskich uliczkach odbijają się echem wystrzały starych strzelb, ładowanych przez lufę.Osobliwy to obraz – średniowieczna parada w starożytnym mieście! W tym otoczeniu pochód zdaje się być dawną rzeczywistością, a nie li tylko historyczną reminiscencją.Oddział z dwoma generałami na czele, maszeruje przez Parkhor w kierunku pustego placu na krańcu miasta.Tam czekają już dziesiątki tysięcy ludzi zgromadzonych wokół olbrzymiego ogniska
[ Pobierz całość w formacie PDF ]