[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zniknął też strach przed nieznanym, przynajmniej na jakiś czas.Nie musiałem się obawiać policjantów czyhających na mnie w ciemności.Kradzież poufnych dokumentów nie należała do błaho­stek, zwłaszcza że byłem winny.Groziło za to do dziesięciu lat więzienia.Tym jednak postanowiłem się martwić później.Wyszedłem z domu tuż przed świtem, pragnąc jak najszyb­ciej dostać sobotnie wydanie gazety.Teraz moim najbliższym sklepikiem była czynna całą dobę, prowadzona przez pakis­tańskie małżeństwo piekarnia i cukiernia przy ulicy Kalorama, w tej części osiedla Adamsa-Morgana, skąd było tylko parę kroków do niebezpiecznych zaułków starszego sektora miasta.Zająłem miejsce przy kontuarze i poprosiłem o dużą kawę z mlekiem.Następnie otworzyłem gazetę i natychmiast znalaz­łem notatkę spędzającą mi sen z powiek.Moi przyjaciele z kancelarii Drake’a i Sweeneya doskonale wszystko zaplanowali.Na drugiej stronie działu miejskiego ujrzałem swoje zdjęcie - to samo, które zrobiłem rok wcześniej do broszury reklamowej firmy i którego negatyw pozostał w biurze.Opis, mieszczący się w czterech krótkich akapitach, aż nadto zwięzły i rzeczowy, opierał się głównie na informacjach dostarczonych prasie przez kancelarię.Wyszczególniano, że byłem dotychczas nie notowanym absolwentem Yale i przez siedem lat pracowałem w sekcji antytrustowej piątej co do wielkości firmy prawniczej, zatrudniającej ośmiuset prawników, mającej filie w ośmiu miastach i tak dalej.Reporter nie musiał nikogo o nic pytać, notatka służyła wyłącznie upoko­rzeniu mnie i musiałem przyznać, że cel ten spełniła znako­micie.Tytuł głosił: MIEJSCOWY ADWOKAT ARESZTO­WANY ZA KRADZIEŻ POUFNYCH DOKUMENTÓW.Ale w treści opisywano jedynie „zaginione przedmioty” - ma się rozumieć, zaginione z chwilą mojego odejścia z pracy.Wyglądało to na kiepski, złośliwy żart, jakby rzeczywiście jedynymi cennymi przedmiotami załatanych prawników były przekładane przez nich papierki.Taka wzmianka nie mogła zainteresować nikogo oprócz mnie i moich znajomych.Nie ulegało wątpliwości, że tekst wraz z fotografią przygoto­wano znacznie wcześniej, a usłużny redaktor tylko czekał na moment aresztowania.Z łatwością mogłem sobie wyobrazić, jak Arthur i Rafter, wraz z zapędzonym przez nich do pracy zespołem, przez wiele godzin szczegółowo planowali nasłanie na mnie policji i wszelkie późniejsze posunięcia.Niewątpliwie za owe godziny wystawiono rachunek spółce RiverOaks, choćby dlatego, że była klientem pośrednio uwikłanym w tę aferę.A cóż to za osiągnięcie rzecznika prasowego firmy?! Cztery akapity w sobotnim wydaniu gazety!Pakistańczycy nie piekli tradycyjnych pączków z mar­moladą, kupiłem więc trochę ciasteczek z płatków owsianych i pojechałem do biura.Ruby spała na schodkach przed drzwiami.Przyjrzałem jej się uważnie, zachodząc w głowę, od jak dawna tu siedzi.Była przykryta dwiema lub trzema wystrzępionymi pikowanymi kołdrami, głowę trzymała na dużej płóciennej torbie na zakupy, wypchanej zapewne całym jej dobytkiem.Jak sprężyna poderwa­ła się na nogi, kiedy tylko cicho zakasłałem, podchodząc bliżej.- Dlaczego tu śpisz? - zapytałem.Łakomym wzrokiem zmierzyła papierową torbę w moim ręku.- Gdzieś muszę spać.- Sądziłem, że masz swój samochód.- Bo mam, ale czasami sypiam gdzie indziej.Wkraczaliśmy na obszar bezproduktywnej dyskusji na temat powodów, dla których bezdomny sypia tu, a nie tam.Ruby najwyraźniej była głodna.Otworzyłem drzwi, zapaliłem światło i poszedłem nastawić kawę.Ona pospiesznie zajęła miejsce przy tym samym biurku co poprzednio.Przy ciastkach i kawie znów zajęliśmy się lekturą gazety.Najpierw czytałem na głos artykuł wybrany przez siebie, później coś z wiadomości mogących ją zainteresować.Celowo pominąłem notatkę o moim aresztowaniu.Wczorajszego popołudnia Ruby wyszła ze spotkania AA/NA w schronisku Naomi.Na pierwszych zajęciach wytrwała do końca, ale z drugich uciekła.Megan, kierowniczka schroniska, powiadomiła mnie o tym przez telefon na godzinę przed przyjściem Gasko.- Jak się dzisiaj czujesz? - zapytałem, odkładając gazetę.- Doskonale.A ty?- Świetnie.Ja niczego nie brałem, a ty?Lekko rozdziawiła usta i na chwilę uciekła spojrzeniem w bok.Ta chwila zawahania ją zdradziła.- Ja także niczego nie brałam.- Nieprawda.Nie okłamuj mnie, Ruby.Jestem twoim przyja­cielem i adwokatem, chcę ci dopomóc, abyś widywała się z Terrence’em.Niczego jednak nie osiągnę, jeśli będziesz mnie okłamywała.Więc popatrz mi prosto w oczy i powiedz prawdę, czy coś brałaś.Przygarbiła się jeszcze bardziej i wbiła spojrzenie w podłogę.- Tak, brałam.- Dziękuję.Dlaczego wczoraj po południu uciekłaś ze spotkania AA/NA?- Wcale nie uciekłam.- Kierowniczka powiedziała mi, że wyszłaś.- Myślałam, że to już koniec.Nie zamierzałem dać się wciągnąć w jałową dyskusję.- Czy dzisiaj również idziesz do Naomi?- Tak.- To dobrze.Zawiozę cię, ale musisz mi obiecać, że weźmiesz udział w obu spotkaniach.- Obiecuję.- Masz przyjść jako pierwsza na ranne zebranie i wyjść ostatnia z popołudniowego.Jasne?- Tak.- Kierowniczka będzie na ciebie uważała.Pokiwała głową i sięgnęła po kolejne ciastko, już czwarte.Gdy zaczęliśmy rozmawiać na temat jej syna oraz wymogów kuracji odwykowej, po raz kolejny dotarło do mnie, że bezdomni rzeczywiście znajdują się w beznadziejnej sytuacji.Na tym etapie dla Ruby największym wyzwaniem było powstrzymanie się od brania narkotyków nawet przez jedną dobę.Jak się domyślałem, zażywała kokainę - cholernie uzależ­niające, paskudne świństwo.Kiedy ruszyliśmy w drogę do schroniska Naomi, niespo­dziewanie zapytała:- Wczoraj cię aresztowali, prawda?Omal nie wjechałem na skrzyżowanie na czerwonym świet­le.Czy to możliwe, że mimo wszystko widziała wcześniej poranną gazetę? - przemknęło mi przez myśl.Przecież ledwie potrafi czytać!- Zgadza się.- Tak myślałam.- Skąd wiesz?- Na ulicach słyszy się różne rzeczy.Ach tak, zapomniałem.Bezdomni mieli własne sposoby przekazywania wiadomości.Pewnie z ust do ust rozeszła się plotka: „Tego młodego adwokata z ośrodka Mordecaia zabrała policja.Gliny wywlokły go na chodnik, jakby był jednym z nas”.- Zaszło nieporozumienie - dodałem, choć jej to chyba nie obchodziło.Chóralną pieśń słychać było aż na ulicy.Megan otworzyła nam drzwi, powitała serdecznie i poprosiła, bym został na kawę.W sali ogólnej na parterze, gdzie kiedyś mieścił się zapewne wytworny salon, po odśpiewaniu paru pieśni kobiety zaczęły opowiadać koleżankom o swoich problemach.Przysłuchiwaliśmy się temu przez kilka minut.Jako jedyny męż­czyzna w tym gronie czułem się cholernie nieswojo.Później Megan wzięła z kuchni dzbanek z kawą i zaprosiła mnie na krótkie zwiedzanie schroniska.Porozumiewaliśmy się szeptem, gdyż w sąsiedniej sali trwały modlitwy.Na parterze oprócz kuchni znajdowały się prysznice i sale ogólne.Niewielki ogród na tyłach budynku dawał możliwość odizo­lowania się podopiecznym w chwili załamania.Na pierwszym piętrze mieściła się kancelaria i pokój przyjęć, w dużej sali po drugiej stronie korytarza, gdzie stało kilkadziesiąt krzeseł, organizowano spotkania anonimowych alkoholików i anoni­mowych narkomanów.Kiedy ruszyliśmy jeszcze wyżej po wąskich schodach, z dołu doleciał gromki wybuch śmiechu.Biuro Megan było na drugim piętrze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • czarkowski.pev.pl
  •