[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Trzeciego stopnia! — rzekł jeden z nich.Nie wiedziałem, co to jest pojedynek „trzeciego stopnia” i czy w ogóle jest taki, nie mogłem się jednak z tym zdradzić, czułem tylko, że w tym „trzecim stopniu” jest coś strasznego.— Dobrze! — odrzekłem — nie uznaję wprawdzie pojedynków trzeciego stopnia, ale mnie jest wszystko jedno!Uważałem, że spojrzeli na mnie z szacunkiem i trącili się znacząco łokciami, ja jednak udawałem, że tego nie dostrzegam, i dla tym większego efektu zacząłem nawet pogwizdywać.Niech wiedzą, z kim mają do czynienia…Zrobiło mi się nieco niedobrze, kiedy odeszli i kiedy ja z kolei musiałem pójść szukać sekundantów; znalazłem ich sobie siedmiu i wszyscy dali mi słowo honoru, że mi nic nie pozwolą zrobić i nie pozwolą mnie obić przed pojedynkiem, który naznaczyliśmy na najbliższe święto.Całe niższe gimnazjum patrzyło na mnie i na Zygmunta z niekłamanym podziwem; to nic, ale zauważyłem, że cały pensjonat oglądał mnie wczoraj bardzo ciekawie na ulicy, i usłyszałem za sobą szept:— Uważasz, jaki jest blady?Tak! Obca osoba to spostrzegła, a ona nie umiała tego spostrzec.To tak zawsze…— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —Dzień był ponury, jak zwykle w chwilach strasznych; szedłem w otoczeniu moich sekundantów, do których przyłączyła się prawie połowa drugiej i połowa trzeciej klasy, gdyż reszta była po stronie Zygmunta i miała przyjść z nim; szliśmy za rzekę i za most kolejowy, gdzie w niewielkiej olszynce miał się rozegrać ostatni akt krwawego dramatu.Zygmunt ze swoim „sztabem” (!) nadszedł za chwilę i skłoniliśmy się sobie z daleka.Wszyscy patrzyli na nas z niesłychanym uwielbieniem, w którym jednak najwięcej było zazdrości; szumiało mi w głowie, słyszałem jednak, jak mi ktoś mówił za uchem:— Ty… nic się nie bój, on się więcej boi…Wcale się nie bałem, tylko mi tak nieznośnie szumiało w głowie.Kilku sekundantów z mojej strony i kilku z jego zaczęło obliczać kroki, gdyż mieliśmy się strzelać na odległość czterdziestu kroków, ale tylko pod warunkiem utraty życia z jednej albo z drugiej strony, albo też z obydwóch stron.Tak się długo miało strzelać, aż ktoś zginie.Przy obliczaniu kroków krzyknął nagle mój sekundant:— Stój, on szachruje!…Pokazało się, że sekundant Zygmunta, największy dryblas z całej trzeciej klasy, robi strasznie wielkie kroki, aby jak najbardziej oddalić śmierć od Zygmunta.Przy tej sposobności pobili się sekundanci bardzo dotkliwie, jak zwyczajna hołota, bez uwagi na powagę chwili i śmierci; ponieważ zaś już żadnemu wierzyć nie było można, odmierzyliśmy dystans kijem i kwestia ta została załatwiona.Trzeba było nabić broń, której dostarczył Witek z trzeciej klasy, gdyż jego ojciec miał zakład zastawniczy, i niedawno właśnie zastawili u niego jeden rewolwer i jeden pistolet, oba bardzo stare i bardzo zardzewiałe, ale do pojedynku jeszcze wcale dobre.Ściągnął je po cichu i przyniósł, teraz zaś kierował nabijaniem, gdyż się najlepiej na tym rozumiał.W pistolet nasypał bardzo dużo prochu, przybił to prawie całą gazetą, włożył w lufę kilka kawałków gwoździ, mały kluczyk i kulę, zaś na to wszystko nasypał pół garści utłuczonego między dwoma kamieniami szkła; patrzyliśmy na to wszystko bardzo ciekawie, dziwiąc się jego sprawności, on zaś, widząc, że wszystkie oczy na nim spoczywają, mrugnął na mnie znacząco i powiada:— Nie zabijesz go kulą, to go zabijesz gwoździem, a nie dostaniesz go gwoździem, to go kluczyk może trafić w oko.To jest na wszelki przypadek…Potem wśród uroczystej ciszy zaczął nabijać rewolwer, co już było trudniejsze, gdyż jakaś sprężyna była zepsuta i nie chciała się otwierać; trzeba było dopiero bardzo mocno bić kamieniem, aby się zaczęło kręcić to, w co się wkłada naboje, które były za małe i wylatywały, tak że dopiero każdy z osobna trzeba było owijać papierem, aby nie wylatywały z otworów.Szło teraz o to, kto dostanie rewolwer, a kto pistolet; kłótnia na ten temat trwała bardzo długo i bardzo już sobie zaczęto skakać do oczów, kiedy ktoś zaproponował, aby los rozstrzygnął.Ja dostałem rewolwer.Ująłem go ostrożnie ręką i poczułem, że jest strasznie, lodowato zimny.Biedny Zygmunt! — pomyślałem i tak mi się go żal zrobiło, że chciałem rzucić rewolwer i wszystko i uciec z tego miejsca.Znaczyłoby to jednak hańbę na całe życie, tym bardziej że czułem tyle zwróconych na siebie oczu.Zygmunt stał w oddali, i nagle dojrzałem, że mierzy we mnie.— Stój! — krzyknięto chórem.— Co znaczy „stój”!? Próbować wolno!— Nie wolno!— Daję słowo honoru, że nie wolno… Ja się także trochę znam na pojedynkach.Postawili nas naprzeciwko, wszyscy zaś cofnęli się w mig i pochowali za drzewa.Dreszcz, przerażenie i burza były w powietrzu, zdawało mi się, że w nagłym poszumie drzew słyszałem szelest śmierci.Spóźniony któryś sekundant uciekał szybko, krzycząc:— Nie strzelać jeszcze! nie strzelać!Nogi drżały pode mną.Powtarzałem sobie cichutko: to dla ciebie, Kazimiero!Nazywałem ją w tej chwili uroczyście, choć mi przez myśl przebiegło, że on, Zygmunt, mówi sobie pewnie w tej chwili to samo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]