[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Nie podoba mi się to - powiedział Lloyd.- Co będzie potem, gdy już je wykończymy? Gliny rzucą się na nas! Czy to będzie dla nich morderstwo?- Nie, morderstwo nie - zapewnił go Henry.To coś nie jest przecież człowiekiem.Najgorsze, co mogą nam zarzucić, to nielegalne posiadanie broni palnej i niszczenie dowodów policji.- I to im wystarczy, żeby nas zamknąć?- No, tak - przyznał niechętnie Henry.- Myślę, że tak.- No to ja pasuję - stwierdził Lloyd.- Nie wiem, jak wy, ale ja nie mam zamiaru dać się zamknąć za kogoś w celi, a już szczególnie za byłą żonę faceta, którego prawie nie znam.- On ma rację.Henry - odezwał się Gil.- To chyba nie jest najlepszy sposób.Henry spojrzał na nich po kolei z zamyśleniem.- Musimy to jakoś zabić.Słuchajcie, mam pomysł - rzekł Lloyd.- Gdybyś mógł wyciągnąć ich z tego laboratorium choćby na minutę - twoja żonę, gliniarzy, wszystkich, to może skoczyłbym na dół z balkonu i przyładował temu czymś ciężkim w łeb?A może je podpalić? zaproponował Gil.- Widziałem tu palniki Bunsena i butle ze spirytusem metylowym.Moglibyśmy zrobić to tak, żeby wyglądało na wypadek.Henry podszedł do okienek w wahadłowych drzwiach i przechylił głowę, by dojrzeć, co dzieje się na dole.- To może być nawet dobry pomysł, Gil.Na samym stole sekcyjnym stoją dwie butle z czystym alkoholem.Wystarczy przewrócić jedną z nich i podpalić.Może nie uwierzą, że zrobiliśmy to niechcący, ale nie będą mogli tego udowodnić.Odwrócił się.- Chociaż nie będzie to tak szybkie i skuteczne jak broń - dodał.Gil pochylił głowę.- No, cóż.Zapewne nie zrobiłem najmądrzej w ogóle ją zabierając.Wiem, że to był mój pomysł, ale gdyby ojciec dowiedział się o tym, że ją sobie pożyczyłem, mógłby mi już nie zaufać w żadnej sprawie.Szczególnie, gdybym zastrzelił z niej kogoś lub coś.- Rozumiem - przytaknął Henry.- Sprawdźmy, czy to się pali.Pięć minut później Henry pukał do drzwi laboratorium.- Andrea! - rozdarł się.- Andrea, jesteś tam? Andrea!Drzwi otworzyły się natychmiast i stanął w nich Salvador Ortega.- Profesorze Watkins, co pan tu robi? Budynek został już zamknięty na noc.Henry pociągnął go za rękaw.- Muszę zobaczyć się z Andreą, muszę ją ostrzec.- Spokojnie, Henry.Nie ma co panikować.Henry złapał Salvadora za klapy, wbijając dzikie spojrzenie w jego twarz.- Posłuchaj mnie, Salvador.Musisz mnie wysłuchać! Andrea umrze! Andrea umrze, czy mnie rozumiesz? Nie wolno wam pozwolić, by choć jeden raz dotknęła tej istoty.Ona ją zabije!- Kto to? - zawołała Andrea.- Ty, Henry?- Ach, Andrea - bełkotał Henry.- Andrea! Andrea! Zawsze cię kochałem, czy o tym nie wiesz? Nie wolno ci więcej dotykać tego czegoś! Musisz uciekać, musisz się ratować! Kochałem cię, gdy byliśmy małżeństwem, Andrea, i kocham cię nadal!- Jesteś pijany - wycedziła zimno Andrea.- Nie! Jestem trzeźwy! Trzeźwy jak świnia! Powąchaj mój oddech! No dalej, powąchaj! Powąchaj! Chaaa! Czujesz? Chaaa! Nic, nic prócz czosnku z dwóch kanapek.Andrea z Salvadcrem wyszli na korytarz.- Słuchaj, Henry - powiedziała.- Nie obchodzi mnie, czy piłeś, czy nie.Jestem naprawdę bardzo zajęta i mam jeszcze do przeprowadzenia cztery testy skóry, nim pójdę do domu.Czy byłbyś zatem tak uprzejmy wrócić do siebie i ukoić swe zmysły jakąś brandy, destylatem ziarna czy w czym tam obecnie gustujesz?Henry złapał laboratoryjny fartuch Andrei i zacisnął materiał w dłoniach.- Kocham cię, Andrea! Czy nie powtarzałem ci tego przy każdej okazji? Nie wolno ci więcej zbliżać się do tego, obiecaj mi! Obiecaj!Salvador otworzył drzwi laboratorium.- Czy moglibyście wyprowadzić tego dżentelmena z budynku? Sądzę, że jest nieco przemęczony, nie wspominając o skutkach długotrwałego picia.Mundurowy wyszedł z laboratorium, z kciukami zatkniętymi za skórzany pas, uśmiechając się krzywo.- Tak jest, poruczniku - odpowiedział Salvadorowi, potem zwrócił się do Henry'ego:- Dalej, kolego, wygląda na to, że twój pobyt tutaj się przeciąga.Henry spojrzał na niego.- Kolego? Nie jestem dla ciebie kolegą, ty pało w mundurze! Słyszysz, Salvador? Ten policjant twierdzi, że jesteśmy kumplami.Czy wiesz, że to poważne naruszenie prawa? Zwracanie się do członka społeczeństwa w nadmiernie poufały sposób w próbie wymuszenia na nim zgody na zrezygnowanie z przysługujących mu zgodnie z Konstytucją praw!Salvador otoczył Henry'ego ramieniem.- Spokojnie, Henry.Nie wiem.co ma oznaczać twoje zachowanie, ale czas już stąd iść.Nie zmuszaj mnie, żebym cię zamknął.Nie wyglądałoby to dobrze w gazetach: „Sławny profesor filozofii w mamrze”.Henry przycisnął melodramatycznym gestem dłoń do serca.Odrzucił głowę do tyłu i przewrócił oczami.- Aaaach! - krzyknął.- Aaaach!- Co ci jest, Henry? - spytała Andrea zaniepokojonym głosem.- Henry!Upadł na kolana, przesuwając się przy tym parę kroków po korytarzu.Gdy wrócił do punktu wyjścia, ujrzał pomarańczowe płomienie pełgające w laboratorium i wiedział, że ich mała dywersja zadziałała.Lloyd zdołał zeskoczyć z balkonu dla publiczności i oblać stworzenie alkoholem.- Henry.- Zanim Andrea zdołała powiedzieć coś więcej, rozległ się rozdzierający uszy skrzek.Obróciła się na pięcie, pociągając Salvadora, a mundurowy niezwłocznie otworzył drzwi laboratorium.- O Boże! - krzyknęła.- O Boże, to biedactwo płonie! Wpadli do laboratorium.Ku przerażeniu Henry'ego, diablę siedziało na stole sekcyjnym, pomimo iż płomienie buchały zeń jak z pełnego ofiarnych intencji buddyjskiego mnicha.Jego skośne oczy gorzały karmazynowo, a dwa rzędy zębów wyglądały z wykrzywionej w cierpieniu paszczy.Machał ramionami, podsycając jeszcze huczące płomienie.Henry zerknął na balkon, lecz Gil i Lloyd zdołali już zniknąć.- Gaśnica, jak rany! - ryknął Salvador.Zdarł z siebie marynarkę i jak matador zbliżył się do płonącej istoty, usiłując wyminąć jej krążące jak skrzydła wiatraka ręce.Istota krzyczała nieustannie.W każdym okrzyku Henry słyszał zew piekieł, furię ognia, cierpienie agonii.Krzyk był tak przenikliwy, że nie wiedział już nawet, czy słyszy go, czy tylko czuje wewnątrz siebie.Wiedział jedynie, że ten wrzask napełnia go szaleństwem.Salvador miotał się, by podejść bliżej, lecz nie mógł znieść żaru.Zdumiewał fakt, że istota wciąż jeszcze zdolna była do krzyku.Czarna skóra popękała niczym obraz przysmażony pochodnią.Płomyki wyrastały z brody stwora jak szkarłatny zarost.Szarawy mózg zaczął wrzeć, wylewać się uszami, krew zaś syczała głośno, w miarę jak płomienie torowały sobie drogę w głąb ciała.- Gdzie jest gaśnica? - krzyknął Salvador.Przysunął się z marynarką bliżej istoty i do zapachu zwęglonego ciała doszedł swąd palonej wełny.Zanim jednak mundurowy policjant zdołał wrócić z gaśnicą, eksplodowały wszystkie światła, zasypując ich odłamkami szkła.Przez chwilę tańczyły jeszcze widmowe, błękitne płomyki, potem zaś laboratorium pogrążyło się w ciemności rozpraszanej jedynie przez płonącego diabła.Wstał, czerniejąc wśród płomieni i trwał na stole na tylnych łapach jak kozioł lub małpa.Oczy miał wypalone, przez spopieloną skórę prześwitywały nagie kości, stał jednak wciąż przed nimi, płonąc, kpiąc z nich, nie pozwalając im podejść bliżej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]